Fire walk with me

Niedziela, 18 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
Obudził mnie dzień, ten dzień. Dziwny leń od rana trzymał mnie mocno za nogi i nie pozwalał się realizować. Możliwe, że abstrakcje spod znaku F1 jakie zaatakowały po przebudzeniu wpłyneły tak na mnie. Sytuacja musiała ulec zmianie, bo przecież był plan, który otrzymał najwyższy priorytet. Udało się tego gałgana pokonać dopiero w okolicach, gdy każdy normalny śmiertelnik zasiada do obiadu. Mnie to nie dotyczyło, może dlatego wygrałem.

Bracik już dawno pomykał gdzieś na (nie)swoim bicyklu, nax właśnie dosiadał swoją kobietę ;) i wyruszał na poszukiwania tego pierwszego. Ja miałem dołączyć za 30 minut. Jako miejsce spotkania wyznaczyliśmy hopki za Bravo. Dziwne, ponieważ dzień wcześniej hopek nie potrafiliśmy znaleźć ;P. O ile chłopaki orientowali się mniej więcej z naciskiem na ten drugi epitet, to ja całkowicie mniej :), czego efektem była pierwsza w tym roku wizyta pod radiostacją w Gliwicach.
Potem szybkie zdzwonienie, kto gdzie jest i po paru obrotach korbą spotkaliśmy się za Bravo. W końcu każdy doskonale wiedział, gdzie jest i jak do niego trafić nawet w stanie ciężkim i po ćmoku :). Muszę przyznać, że pozostał ogromny sentyment do tej mordowni. Może i było syfiato, co tydzień grali to samo, a z kijów lała się woda z sokiem o smaku piwa, ale był klimat i byli ludzie. Brakuje tego miejsca, a luka po nim nie została wypełniona aż do teraz.

Koniec z sentymentami, bo jeździć trzeba!
Hopki zostały znalezione, co oznaczało podjazdy, ale także zjazdy. Wiadomo nie od dzisiaj, ani nie od wczoraj, że zjazdów nie lubię. Tak samo jak nie lubię skrecać w prawo, wolę w lewo ;). Co poradzić, pojechał jeden, pojechać musiała reszta. Nie będe pisał, że ten jeden to fullata AM 500, a ta reszta to hardtaile, w tym 2 całkowicie sztywne ;p. Dwa, bo dołączył do nas klimek, bardzo sympatyczny osobnik zauważony na ostatniej masie krytycznej. Co więcej zauważony i zapamietany, a wszystko z powodu posiadanej żółtaczki.

Po skręceniu kilku filmików, udaliśmy się jak tradycja nakazuje do Maćka, aby później poszukać dogodnego miejsca na planowane ognisko. W trakcie powrotu przez maciejowski las, pan Michał złapał kapcia. Na szczęście nax poratował apteczką rowerową. W czasie, gdy brat wyciągał ze swojej opony grubaszny kawałek zardzewiałego metalu, my oglądaliśmy rowery przejeżdżające przez las. Trzeba przyznać, że tego dnia było ich wiele, co w pewnym momencie doprowadziło do powstania prawdziwego korka rowerowego w środku lasu ;)). Po krótkim postoju z pełnymi bidonami mkneliśmy do domu, aby zaopatrzyć się w wuszt i pieczywo. Przy multikinie odłączyła się od nas żółta merida, a my korzystając z propozycji niejakiej panny Katarzyny udaliśmy się, na mało przyjazną dzielnicę... Biskupice, aby w ostateczności pierwszy ogień tego roku rozpalić na jej działce.

Drewno palone musiało być bardzo dobrej jakości, bo kiełbasa śląska z TIPa smakowała wyśmienicie. Nie wiem czyja do zasługa, może przeterminowanej musztardy i keczupu, a może po prostu mieliśmy już tak wielkie smaki na kiełbe z żywego ognia, że nic nie było nam wstanie popsuć tej chwili ;p.
Po ogarnięciu planu z dnia wcześniejszego ruszyliśmy w podróż powrotną do domu. Podróż naganną, bo tylko jeden z nas miał lampki. Chodnikami udało się osiagnąć centrum. Ciepełko i dobroć na zołądku popchnęła nas w stronę żabencji, aby uczćić w pełni zrealizowany dzień. Miejscem spożycia były okolice dworca PKP w Zabrzu, jak widać na zdjęciach poniżej nie tylko spożycia ;). Zaczęło się dosłownie od kilku trawek, które po chwili zgasły. Jednak słowo ogień, które towarzyszyło nam przez 2 ostatnie dni, nie dało za wygraną. Światło i ciepło z ogniska strasznie uzależnia, daje dobro, poczucie bezpieczeństwa i potrafi nakarmić, dlatego Michał podtrzymał temat, mobilizując również naszą dwójkę. Ognisko przebiło to pierwsze, przez chwilę chcieliśmy nawet zmontować na nim dwie kiełbaski, które zostały w plecaku. W ostateczności pozostaliśmy o chlebie i włochaczach. Pełne radości chwile przerwała nam straż miejsca, która przyjechała usatwić się na dobrze znaną kierowcom miejscówkę. Na szczęście zdążylismy zgasić dar od Prometeusza i dzień zakończył się pełnym sukcesem, a poziom realizacji o dużo przewyższył zakładane 100%.

Wtedy tez ustaliliśmy, że od dziś ogień będzie z nami chodził wszędzie, gdzie tylko to będzie możliwe.

Na koniec mój zjazd ;).


przynajmniej z zewnątrz pozostało bez zmian


radio ;)


zjeżdżamy? (tylko nax się odważył, czytaj rower mu pozwolił ;p)


pręcik w Michałowej oponie


kiełbasa z TIPa


ognisko nr 1


ognisko nr 2 i pajda chleba na patolu


za nimi ogień chodzi

Komentarze (3)

ble blu bla
tylko ja byłem oświetlony i full hard ;p
ktoś musi dbać o bezpieczeństwo!

mehow 10:06 środa, 28 kwietnia 2010

fucktycznie!!! jak moglem ;)

razor84 10:03 niedziela, 25 kwietnia 2010

Ej, ja tez mialem lampke! =P
Zapomniales o mojej diodzie z zapalniczki :P

nax 20:50 czwartek, 22 kwietnia 2010
Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa zejez

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]