Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2010

Dystans całkowity:332.50 km (w terenie 12.00 km; 3.61%)
Czas w ruchu:15:28
Średnia prędkość:21.50 km/h
Maksymalna prędkość:45.20 km/h
Suma podjazdów:560 m
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:47.50 km i 2h 12m
Więcej statystyk

Śląskie kurorty - Pławniowice

Niedziela, 30 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria rowerowanie
Niedziela.
Wita tym samym czym pożegnała sobota. Jest ciepło i słonecznie, ale także parno, lepko i duszno. To wzbudza pewne obawy co do przebiegu dalszej części dnia. Niestety icm guzdra się z nowymi pomiarami pogody i pokazuje sytuację sprzed 24 godzin, która średnio mnie interesuje. Chodzę po domu rozdarty, myśląc jechać czy nie jechać? W tv ma być wyścig F1, na dworze ma się burzyć, brat oświadcza, że dziś odpuszcza ze względu na GP, więc zostaje sam na polu bitwy. Brak motywacji zmienia minuty na zegarku o wiele szybciej niż co 60 sekund, zmienia również obrazki za oknem, słońca i nieba już nie ma. Wtedy z pomocą przychodzi panienka Karolina. Zostaję skrzyczany za pomocą krótkiej wiadomości tekstowej, co działa. Szybkie pakowanie łatek, łyżek, pompek, kurtki na ewentualny deszcz i wczorajszej piersi z kurczaka z bułką na ścianę, którą na pewno spotkam.

Dziś ostatni punkt imprezy, aby wypełnić master plan spod znaku Śląskich kurortów, jadę na Pławniowice. Pomimo tego, że jadę sam tempo wyścigowe mam dobre jak Robert Kubica w nowym teamie, nic mnie nie "zatrzymie" :). Jest strasznie gorąco, chociaż nade mną 100% zachmurzenie, a ja muszę oszczędzać wodę, bo mam ze sobą tylko jeden 0,5l bidon. Po drodze parę lekkich podjazdów, które nie sprawiają problemów, a więc średnia także pozostaje wysoka, oscylując wokół 28km/h. Pozdrawiając lewą łapką rowerzystów jadących w drugą stronę, zaczynam myśleć jak to będzie w drodze powrotnej. Po ich minach widziałem, że słowo łatwo nie spasuje :P. Trudno, martwić będę się później, problem mam inny. Jadąc się w przeciwnym kierunku niż bohater gry Diablo, a więc na zachód pakuję się w hmmm piekło? Przynajmniej taki napis widnieje na frontowej stronie chmur, które cały czas widzę przed sobą. Gdy docieram na Pławniowice na horyzoncie już się dzieje, jakby tam ostro lechy popijali (fuj! :P). Prawie udało się zrealizować plan, miało być 60 minut, a było 70. Na chwilę zapominam o wszystkim co teraz, myśląc o wszystkim co kiedyś. A na pławkach tego kiedyś było najwięcej i najintensywniej z wszystkich zbiorników wodnych Śląska. Namioty, przyczepy, brak kasy na jedzenie (podkreślam to ostatnie słowo! :P), masę nowych znajomości, łódki, 8st. C w sierpniu ahhhh moc!! Przystępuję do pstryknięcia kilku fotek i oświadczenia Światu, żem cały i żywy osiągnął cel. Wtedy też dostaję informację od Michała, że jest nowy pomiar, pisze o idącej na mnie burzy i słupkach sięgających 8mm/m2 :) (co da się zauważyć nieuzbrojonym okiem, ale i tak dzięki ;>). Utwierdza mnie także, że po raz kolejny rower lepszy niż GP Turcji :p. Postanawiam ścigać się z deszczem i nie dać się zmoczyć!

Muszę jechać w jakimś oknie pogodowym, bo nie pada, a przez chwilę zostaję trafiony promieniami słońca, gdy za mną czarno, a droga przede mną całą mokra :). Taki stan utrzymuje się przez kilka następnych kilometrów. Gdy już zaczyna na mnie konkretnie kapać postanawiam, zrobić asekuracyjną przerwę w przestrzeni ni to otwartej ni to zamkniętej - wiata, przystanek autobusowy. Tam posilam się jabłkiem, które już dawno mi tak nie smakowało i obserwuję kilka szos śmigających 2 razy szybciej niż ja. Fajnie, że nie uciekam sam :P. Dalsze wydarzenia uświadamiają mnie, że nie będzie łatwo, nie mam tu na myśli deszczu, a wzniesienia. Duże i krótkie, długie i małe i tak non stop. Dodatkowo jak na prawdziwego sportowca przystało, wiatr mam cały czas w oczy, nie ważne w którą ze stron Świata jadę :), a to nie pomaga. Pomaga brak deszczu i rześkość w powietrzu, oraz woda chłodząca mnie od strony ulicy, jezdni :P. Niestety brak znaczącego odpoczynku po dojechaniu na miejsce i szybka próba powrotu owocują ścianką jakiej już dawno nie miałem, pędzę aż 13km/h i szybciej nie mogę. Wtedy też mija mnie jakaś srebrna, wielka beema na szwabskich blatach. Pisk i huk podnoszą mi tętno na maksa. Dobrze, że było 30-sto centymetrowe pobocze, którym jechałem, bo kretyna na łuku tak wyrzuciło, że jadąc ulicą już bym nie pisał tego tekstu :/. Na moje te 160 na blacie miał jak nic. Na jakiś czas zmęczenie przechodzi co pozwala wrzucić piąty bieg. Po drodze wpadam także na poletko maków, które strasznie lubię. Postanawiam zerwać jednego z nadzieją dowiezienia go do domu. Na początku Wieszowy kolejny mur, którego nie da się przeskoczyć. Tym razem muszę się zatrzymać. Stoję niedaleko kościoła, gdzie akurat ludzie się odpustują. Standardowo dziwne spojrzenia na osobę zajadającą się kurczakiem i bułą. Po 10 minutach zaczynam czuć się lepiej i ruszam dalej pod górkę. O dziwo cały czas jestem suchy co zmienia się przy rozdzielni między Rokitnicą, a Grzybowicami. Burza, o której czytałem w smsie od brata połyka mnie na raz. Prawie nie widzę gdzie jadę, jednak są pewne plusy. Okazuje się, że deszczyk likwiduje efekt ściany całkowicie ;P. Fakt iż jestem cały mokry sprawia, że przestaje mi zależeć :P. To najlepszy stan na jazdę w takich warunkach. Nawet kierowcy omijają akweny wodne, w które ja z premedytacją wjeżdżam. Co sprawia, że staję się atrakcją Mikulczyc :)). Tempo wręcz wybitne, cały czas ponad 30km/h :). Pomimo dwóch basenów w butach docieram do domu szczęśliwy. Nie udało się dowieźć maka, ale udało się zrealizować plan.

W weekend moje nozdrza niczym u Jana Baptysty Grenouille zapełniły się milionem zapachów (zwłaszcza po deszczu), które przywołały ogrom obrazów z bliższej lub dalszej przeszłości. Na trasach spotkałem wiele miluchnych zwierzaków, były jaszczurki, jeże i zające. Zdałem sobie sprawę, że jeśli takie master plany mają się powtarzać, to będę musiał zaopatrzyć się w spodenki rowerowe z pieluchą :P. Niestety krocze po tylu kilometrach nie daję człowiekowi jechać. Muszę też pomyśleć nad zmianą pozycji, ponieważ podczas długich tras mam mrówki w prawej dłoni.

nie wiem czemu aparat nie zarejestrował napisu "PIEKŁO" ;)


na turka moja figurka :P


ogryzek i ostatni suchy bastion


tak serio to nie pod górkę, to baaaaaardzo długa prosta


jeszcze stoję, jak widać ledwo co ;)


piekność zniszczona przez burzę :(


makowa meridka


obraz nędzy i rozpaczy, czyli Ja! ;>

Śląskie kurorty - Chechło

Sobota, 29 maja 2010 · Komentarze(0)
Kategoria rowerowanie
Czego nie możesz zrobić dzisiaj zrób jutro, albo czego nie mogłeś zrobić wczoraj zrób dzisiaj, zależy gdzie kto siedzi i jak patrzy ;) - egal. Ważne, że determinacja do wykonania planu ogromna i postanowienia z dnia poprzedniego podtrzymane. Rankiem budzi mnie informacja o obecności na parku linowym, gdzie znów mam bawić się w małpkę. Fajno, tylko że burzy to porządek dnia, ponieważ o godzinie 13, chciałem być już co najmniej w drodze.

Na szczęście fiki miki na 10 metrach kończą się o w miarę poprawnej godzinie, co skłania do dalszej realizacji wyznaczonych celów. Mądrzejsi o kilka węzłów wracamy do domu, aby szybko skonsumować nasz przydział pokarmu na ten dzień, mnie czekało jeszcze łatanie dętki. Po kilku większych problemach jesteśmy gotowi do drogi. Udało się wyruszyć, gdy słońce jeszcze świeciło, a nawet grzało. Bogaci w energie, którą pozyskiwaliśmy z trawiących się z każdym kilometrem treści żołądkowych połykaliśmy kolejne proste, górki i dziurki. W pojedynkę jechałoby się zapewne o wiele trudniej. W dwie głowy, a cztery koła cięższe odcinki trasy przejeżdżaliśmy bez większego wzruszenia :P.

Po niecałej godzinie, znaleźliśmy się nad wodą, gdzie imprezowe życie aż wylewało się z okolicznych domków, namiotów, a nawet dwóch kajaków. Chechło jak to Chechło... brudne :) , co nie oznaczało niefotogeniczne. Uczyniliśmy, więc naszą powinność i udokumentowaliśmy się na tle kolejnego ze śląskich kurortów. Po raz kolejny masa wspomnień z niezliczonych wypadów w te okolice, zahaczających o czasy głęboko licealne. Jak stwierdziliśmy czasy, gdy wszystko było poprawne i działało jak należy i jak śpiewa pewien Pan czasy, które "nie powrócą". W tych rozmyślaniach towarzyszyły nam dwie pomarańczki, które brat przypadkiem zabrał z domu. Niebo w gębie, słodkość i duża sokość, to było to czego moje kubki smakowe potrzebowały w tym momencie :). Korzystając z chwili zamontowaliśmy na rowerach lampiony, co by nas dobrze widziano podczas drogi powrotnej. Były myśli, aby objechać Chechło dookoła i dopiero wracać, jednak nadchodzący chłodek spotęgowany dużą zawartością wody w powietrzu skierował nas na ciepłe asfalty.

Powrót ta samą trasą, ale jakby inną, bo bardziej z górki niż pod. Zaowocowało to większymi prędkościami, co z kolei sprowadziło nas szybciej w domowe okolice. Postanowiliśmy pożegnać dzień na sk8 parku, a więc na kopernickim rondzie skręciliśmy w lewo. Tam właśnie dopadła mnie ściana. Gdy w końcu opuściłem rondo Michał wjeżdżał już na ścieżkę rowerową przebiegającą pod papieskim krzyżem :>. Oprócz widoku zachodzącego słońca i panoramującego brata, mogłem także czekać na odzyskanie kilku sił, aby podjechać do domu, w którym padłem jak bóbr :).

78-ką na Zawiercie :)


bracia strach patrzą się na Ciebie! ;P


pomarańczowa merida


bądź cool i jedz pomarańczki, albo pij z pomarańczek soczek :P


romantycznie nad brzegiem


panorama chechłowa


panorama kopernicka

Śląskie kurorty - Czechowice

Piątek, 28 maja 2010 · Komentarze(4)
Kategoria rowerowanie
W piątkowy ranek w mózgownicy zrodził się master plan - odwiedzić wszystkie miejsca, które w jakiś sposób zmuszają połączenia nerwowe w głowie do otwierania szufladki z napisem "sentyment". Z uwagi na to, że miejsca wielce sentymentalne mam z bratem wspólne, nie musiałem nawet przekonywać do towarzyszenia mi w drodze.

Postanowiliśmy zrezygnować z Katowickiej Masy Krytycznej i wyruszyć w trasę. Niestety coś nas podkusiło, żeby zaprosić trzeciego towarzysza podróży naxa. Zgodził się prosząc jedynie o trochę czasu na zamontowanie przedniej przerzutki. Dlaczego niestety? Ano dlatego, że chwilka zamieniła się w pełnoprawną godzinę zegarową, co zmusiło nas, do ruszenia w dwójkowym składzie. Szybki podjazd do Macieja, aby napełnić baki paliwem (oczywiście mowa tu o tradycyjnej wodzie za frajer :P) i dalsze oczekiwanie na naxa pod kąpieliskiem. Na szczęście postanowił w końcu podjąć męską decyzję i napisać, że jednak z nami nie jedzie, bo w naszej trasie za dużo asfaltów, na których uwaliłby dopiero co wylizanego fulla ;). Potrzebę miał inną, tereny, tereny, tereny, gdzie przecież wody, błota i innych składników odżywczych nie ma wcale, a wcale.

W końcu końców mogliśmy zacząć realizować projekt. Przez Maciejowski las, dotarliśmy do Szałszy, gdzie rozkoszowaliśmy oczy widokiem wolno biegających, pięknie zadbanych koni. Dalej na cel obraliśmy miejsce nr 1 , były nim Czechowice. Trasa prosta w znaczeniu kierunku, mniej prosta w znaczeniu nawierzchni. Dziwnym trafem ominęliśmy wjazd nad wodę i znaleźliśmy się na hałdzie, gdzie chciała nas rozpłaszczyć pewna duża, żółta ciężarówa z patykami ;p. Trochę zjazdów, trochę podjazdów i udało się podjechać do wody, gdzie komary mogły zacząć ucztę. Odpoczynek, nawodnienie, zjedzenie jednego maszketa. Dużo opowieści, dużo wspomnień, cudowne widoki i zapachów, to wszystko grało jednym dźwiękiem, którego nie dało się przestać słuchać. Przyciskiem OFF okazało się postanowienie nr 2 - jedziemy na Chechło.

W trakcie jazdy na Rokitnicę pojawiły się "ściany" tak u mnie, jak u bracika. Oczywiście ściany jedzeniowe, bo siły w nogach było aż nad. Podjechaliśmy, więc do noworokitnickiego Lidla, co by odpowiednio się uenergetycznić. Zakupiłem pieczywo białe w postaci bułczanów, zakupiłem mięcho w postaci parówek. Pewnie wyglądaliśmy jak zwięrzęta, siedząc na krawężniku z paszczami zatopionymi w pokarmie ;). Piszę pewnie, bo na to wskazywały spojrzenia osób przechodzących. Jedynie pewna mała dziewczynka się do nas uśmiechała, przynajmniej dla niej byliśmy śmieszni :), miłe to było hihihi. Po dzikiej i niepohamowanej konsumpcji, zdaliśmy sobie sprawę, że jest już o wiele za późno na Chechło. Dojechać dałoby się bez problemu, ale wrócić już niestety nie. Zwłaszcza, że nie wzięliśmy ze sobą lamp, a na 20:15 musieliśmy być w kinie, co by obejrzeć nową wersję zakapturzonego Robina (dzięki Karolina ;P). Tu właśnie tak na dobre wyszło, to "niestety" z początku tekstu. Czas stracony na początku nie pojawił się cudownie na końcu.

W tej sytuacji znaleźliśmy alternatywę tzw. Staw Nietoperzowy na Osiedlu Młodego Górnika. Migiem się na nim znaleźliśmy. Odpoczynek przy wodzie, w której dosłownie przy samym brzegu trzepotało się mnóstwo ryb. Dodatkowo słonko razy 2, ponieważ świeciło z góry i z dołu odbijając się od tafli wody. Grzało konkretnie mocno, chociaż było już późnawo. Następnie spotkało nas pierwsze pójście za potrzebą, co skierowało nas w pobliski lasek. Po zakończeniu czynności hopa na koło i szybko do domu, bo kino kino kino :). Co wtedy się dzieje? tak Pan Marcin, czyli Ja diagnozuję u siebie laćka, kapcia, papcia, panę, flaka, gumę. Opona numer tylna miała bube ;(. Czasu w chuuu... cholerę za mało, a więc o łataniu nie było mowy. Bracik rzuca we mnie wyrazem "POMPUJ!!!!" Trafił, no to pompuję, przecież nie chcę, żeby ktoś na mnie krzyczał ;). Dobrze, że było nas dwóch, mogliśmy rozłożyć siły. Pompowałem i jechałem, stop, znów pompowanie i znów jechanie. Cały czas na stojąco, co oznacza bardzo męcząco (chciałem odciążyć tył). Taki scenariusz powtarzał się co 1 minutę. Po dwóch ostatnich pompowaniach, udało mi się osiągnąć 36km/h co pozwoliło mi dwa razy uciec bracikowi :).

Do domu dotarłem o 19:40, jedyne co chciałem zrobić to się zwy...rzy...miotować, dosłownie mdlałem. Ostatnie 8km dało mi bardziej popalić niż wcześniejsze 61. Doprowadziłem się do stanu oglądalności publicznej i obejrzałem filma, który był idealnym podsumowaniem tego dnia. Oczywiście żubrzyk też nim był! ;).

efekt lustra


nawadnianie meridki ;)


czechowice


parking


brat wykonuje takie tatuaże za darmo na sobie, za dopłatą na kimś ;)


panorama z czechowickiej hałdy


panorama Czechowic


pole tak samo długie jak szerokie


żniwa ;)


szczególną uwagę zwrócić należy na fakt iż produkt ten, parówkami wieprzowymi zwany posiada w sobie 83% wieprza, a więc ma wiekszość, czyli prawda :)


panoramiczny nietoperzowy


goło i wesoło, jak zawsze ;)


pierwsze pompowanie, niestety nie ostatnie Rrrrrr!

Rekonesans Gliwic

Sobota, 22 maja 2010 · Komentarze(2)
Kategoria rowerowanie
2 tygodnie minęły od mojego ostatniego wpięcia się w pedały. Powody ku temu różne, tu jakiś deszcz, tam jakieś igry, po nich jakaś powódź. Długa przerwa wynagrodzona została piękną pogodą i wiadomością, że klamkomanetki do bracikowej meridy są już do odebrania w gliwickim Bikeatelierze. Nagrodą była także nieudana próba umieszczenia bloku w pedale. Dzięki czemu kość piszczelowa dowiedziała się jak smakuje metal :) (boli już 5-ty dzień).

Spotkaliśmy się pod palantem, w którym nax kupował nowy licznik dla swojej nowej kobiety. Nie wiemy, jeszcze co będzie zliczał ;) miejmy tylko nadzieję, że będzie robił to prawidłowo, a jej alfons odprowadzi odpowiedni podatek ;P. Oczywiście skorzystałem z okazji i wskoczyłem na szosówke. Zgrozaaaaa!, kiera wąska, opony wąskie, pozycja co najmniej niebezpieczna :p tyle moich wrażeń. Po szybkim naxowo-partyzanckim montażu licznika przy użyciu kluczy i zapalniczki ruszyliśmy do Gliwic. Tym razem nax już nie walczył jak na fullu, ba w strusia się bawił i uciekał ;p. Lubię naszą trójką jeździć jakoś takoś dobrze się jedzie. W Gliwicach Michały odebrały co miały i udaliśmy się zobaczyć jakie zniszczenia poczyniła woda. Stadion X-lecia zamienił się w basen z trybunami co nie wróżyło dobrze dla mojego wydziału. Kłodnica dalej była wysoko na szczęście Wydział Inżynierii Środowiska i Energetyki zdołał uporać się z wodą i mogliśmy przemieszczać się po suchym asfalcie, na którym spotkaliśmy McArona z dziećmi ;).

Z nowymi danymi na temat stanu Gliwic udaliśmy się do domu. Trasa poprawna, raz nawet udało mi się dokonać zmiany i wcisnąć na przodek, bo chłopaki jakoś mnie nie wpuszczali ;). Może to i dobrze, bo po takiej przerwie czułem, że to nie był mój dzień. W końcu igry, to igry ;p.

parkowanie przy bikeatelier


bracik chciał zrobić kokardkę z łańcucha ;)


tu narazie jest boisko, ale będzie kąąąąą-pieeee-liiiii-skoooooo :P


double date ;)


Hala Maszyn Cieplnych, gdzie mieści się dyplomowana przeze mnie turbinka (stan z 18.05.2010r.)


a tu 4 dni później ;)

Ognisko lepsze niż GP Hiszpanii

Niedziela, 9 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria rowerowanie
Byłem dzielny, byłem wierny, byłem twardy. Tak było dzień wcześniej na integracyjnym ognisko-grillu, gdy proponowano mi wycieczkę do Chudowa, aby zobaczyć najstarszy polski rower. Z uporem głodnego dzika obstawałem przy wyścigu F1. W końcu jechał nasz Robert, a głowa moja mała wyposzczona była od Grand Prix (dla niewtajemniczonych, 3 tygodniowa przerwa w startach formuły). Zasiadłem dzielnie przy telewizorniku, odpalając również live timing z internieta. Miała być walka, miały być emocje, miało się dziać. Niestety nie działo się dosłownie nic, brat przysypiał w pozycji horyzontalnej, a mi przytomność zapewniała niewygodna, siedząca pozycja ;p. Wtedy to zadzwonił nax z zapytaniem jak tam sobie chłopaki radzą (on wybrał słuszną opcje tego dnia i pojechał od razu do Chudowa). Gdy zakończyłem swój lament świętokrzyski, nakazano mi się oprzątnąć i wyruszyć w stronę chudowskiej ceglanej ścianki, ponieważ na horyzoncie jawiło się ognisko.

Czym prędzej się pozbierałem i wyruszyłem do wesołej gromadki z dnia poprzedniego. Nax zgarnął mnie spod "zamku" i obraliśmy ogniskowy kierunek. Po drodze zahaczyłem o sklep, w którym przemiła Pani doskonale wiedziała co chcę kupić. Oczywiście śląską!! Myślę, że zdradził mnie kask i spdki :P. Jak dowiedziałem się chwilę później od naxa, przede mna wygłodzone stadko wykupiło prawie cały zapas kiełbasy ślaskiej :)). Bawiąc się w "złap błoto do buzi" dotarliśmy do miejsca ogniska. Szybkie przywitanie i od razu znaleziono nam zajęcie. Fojeru nie było, a my jako wytrawni rozpalacze meliśmy dać dowód naszych umiejętności :P. Drewna było o 3 razy za dużo, w dodatku było suche, więc po paru sekundach żywy ogień zmartwychwstał ;D. Pojedli, popyli, pogadali i przed zachodem pojechali. Wszyscy rozjechali się do domów, a my z naxem gasząc wcześniej (niemałe!!) ognisko udaliśmy się do mnie do domu przeżyć crysisowa inicjację ;) i podsumować kolejny udany dzień włochatym rogaczem.

Coraz bardziej zaczynają mi się podobać takie spontany, chyba nawet za bardzo, ale płakać nie będę. Dzięki wszystkim za uratownie niedzieli i aktywne wykorzystanie słonecznego popołudnia.

chudowska galeryjka nr 1
chudowska galeryjka nr 2
chudowska galeryjka nr 3

wykropkowani


rozpalacze w akcji


smażenie kiełbasów, każdy ma swój patent


do tej pory największe ognisko


utytłani błotkiem (niestety nie widać)

Ognisko łączy, ognisko parzy, ognisko uśmiech ma na twarzy

Sobota, 8 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria meet and greet
Po piątkowej masie długo wracało mi się do domu. Co poradzić skoro nie widziało się kumpla 5 miesięcy. W okolicach ćwierkających ptaków udało się przyłożyć głowkę do poduszki, aby podnieść ją i być zwartym i gotowym do drogi. Dzień był to wielki, ponieważ miało odbyć się masowo-krytyczne ognisko integracyjne. Jak pisałem ostatnio, pogoda nie dopisała, dopisali jednak ludzie. Wiadomo, że nie miejsce, nie pogoda, a właśnie człekokształtni decydują o tym jak będzie wyglądał dzień/noc.

Spotkaliśmy sie na ostatnim przystanku autobusu nr 156, a więc na Sikorniku. Czekała już na nas grupka rządna integracji. Zaczęła się pogodowa licytacja ("będzie padać" , "nie będzie" , "tam błysło" , "ale nie grzmotło , "ooo! a jednak grzmotło :>") , której wynikiem była dwugodzinna ulewa. Schronienie dała nam wiata, gdzie rozpaliliśmy mini ognisko, gdzie czekaliśmy na spóźnialskich, gdzie skrytopijcy decydowali o tym jak będzie wygladała dalsza część dnia. Gdy nikt nie chciał udzielić schronienia w klatkach i piwnicach, Anika zaproponowała swojego grilla. Wtedy wiedzieliśmy, że ognisko na pewno się odbędzie :).

Gdy przestało padać udaliśmy się na siekiernickie pola. Drogą błotną, śliską acz wielce wesołą :>. Rozpaliliśmy grilla, przesznupaliśmy krzaki w poszukiwaniu drewna na ognisko, które później suszyliśmy na ruszcie ;p , co w konsekwencji dało żywy ogień. Rozmowom i wygłupom nie było końca, nawet kiełbaski nie chciały się skończyć chociaż do pomocy użyliśmy psiaka Ralfa :). Widzieliśmy kołującego bociana nad naszymi głowami, widzieliśmy 2 zachody słońca naraz. Jedni robili zdjęcia i kręcili filmy, podczas gdy inni nosili drzewa przez pole. Wszystko po to, by na końcu skrzyżować strumienie i zagasić ognisko (nax dzięki za towarzystwo :p). Droga powrotna okazała się jeszcze weselsza niż poprzednia, ponieważ dodatkowym utrudnieniem była noc i promilki :). Kogo się dało odprowadzono pod dom. Komu się dało darło się mordki pod oknami. Tak trafiliśmy na Pszczyńska i bus 32, który zawiózł nas do Zabrza, gdzie odbyło sie poogniskowe afterparty.

Podsumowując stwierdzam, że ognisko łączy, ognisko parzy, ognisko uśmiech ma na twarzy. Duża w tym zasługa obecnych i zdeterminowanych, którzy za wszelką cenę pragnęli tego spotkania i nie dali sobie wmówić, że dziś się nie uda. Dzięki wszystkim i każdemu z osobna ;).

Galeria zdjęć z sikornickich wygibasów.

determinacja to ich drugie imię


"droga błotna jeeeeeeeeest, nie wiadomo czy ma kreeeeeeees"


rower jest wielce okej


afterniacy

Gliwicka Masa Krytyczna (maj)

Piątek, 7 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria masy, rowerowanie
Sprowokowany telefonem, dzień zacząłem od drobnego rowerowania po Zabrzu. Dobrze, bo mogłem sprawdzić rower przed wyjazdem na masę do Gliwic. Było nowe ustawienie bloku, inna wysokść siodła, nowy kolor amora no i w końcu licznik!! (Tak, teraz bede statsiarzem ;))). Była też merida cross kolegi, która potrzebowała pomocy hamulcowej. Po szybkim serwisie 28" koła odwdzięczały sie błyskawicznymi ucieczkami na prostych asfaltach :P. Nowe ustawienia zostały zaakcpetowane, nawet amor zaczął działać lepiej niż kiedykolwiek :). Uradowany wróciłem do domu.

Podczas wiosłowania łyżką w fasolowej nawiedził mnie nax i cusek. Napili się, narobili rumoru, pozwolili zjeść banana i kazali sie ubierać. 15 minut później w naxowym domku dokonała się metamorfoza na styl "a la po maturze" ;)) (niestety nie mieliśmy czerwonych stringów). Nawet rowery otrzymały swoje maskotki na szczęście. Był naxowy tygrysek, był cuskowy lemurek, noo i mój łosiopies.

Do Gliwic pojechaliśmy zwartą kolumną z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Na miejscu odbyło się losowanie kasku, który wygrała nowopoznana pani Ania. (My to wiedzieliśmy, Ona to wiedziała, więc po co to losowanie? ;P ;) hie hie hie). Pierwszy raz dołączył do nas Maciek z Sandersem. Ubrani w fajowe, wielkie, niebieskie kaski stali się atrakcją majowej masy :). Odwiedziliśmy także Dom Dziecka, na który już po raz drugi zbieraliśmy pieniądze. Fajnie, dzieciaki miały radochę widząc ponad 100 kolorowych rowerów. Jeden nawet chciał przywłaszczyć sobie naxowego trygryska (nax! szkoda wielka jak niedźwiedzica na niebie, że mu go nie dałes ;(( ) Co jeszcze zwróciło moją uwagę? Duża ilośc aparatów, pstrykali, kręcili i mam nadzieje, że do sieci wszystko wrzucili. Ilość kobiet, jakoś wydało mi się, że było więcej niż zawsze, ale może się mylę. Szkoda, że nie udało się pobić rekordu ilości osób z przed roku. W ogóle, właśnie zdałem sobie sprawę, że była to moja 12 masa krytyczna, a więc swój mały jubileusz miałem wczoraj. Dobrze, że ubrałem koszulę i krawat :).

Po masie miały miejsce rozmowy dotyczące sobotniego ogniska integracyjnego. Mam nadzieję, że frekwencja dopisze, bo pogoda na pewno nie. Będzie padać ;P.

linki do galerii zdjęć:
-naxowa galeria
-masowa galeria
-goofowa galeria

film z majowej masy krytycznej - POLECAM!


a la matura :)


niebieskie kachole


masończycy


jest okej

Operacja

Środa, 5 maja 2010 · Komentarze(9)
Kategoria serwis
Dawno dawno temu, za kilkoma włosami, za kilkoma zwojami w mózgu zapadła decyzja w sprawie zmiany koloru amortyzatora. Pomysł podsunął nax, który chciał pomalować swój poserwisowy amor z allegro (za 26zł!!!!) :)). Z uwagi na to, że zawsze chciałem mieć białego :P bakcyla podłapałem momentalnie. Nie było funduszy na zakup nowego, a więc pozostało poddać operacji obecnego.

Jeszcze przed rozpoczęciem sezonu 27 marca 2010r. odbyła się tzw. impreza amorowa. W naxowym pokoju serwisowym do ręki dostałem wiertarkę i nakazano mi działać. Działałem, walczyłem, szlifowałem. Nax w tym czasie dopieszczał swojego srebrnego widelca papierem, a bracik leżał i wspomagał nas dobrym słowem ;]. Po dość łatwej bitwie przyszedł czas na zakamarki i zabawę papierem. Zabawa to nieodpowiednie słowo, męczarnie i katusze, te pasują idealnie. Michał widząc to, poleciał do sklepu po napój życia. Niestety duchowe wsparcie brata i żubr dbający o prawidłową gospodarkę mineralną w naszych organizmach nie dawały rady. Nax i ja mieliśmy dosyć, byliśmy wykończeni, a mnie dopadł nawet efekt tzw. ściany. Ostatecznie udało się osiągnąć w miarę zadowalający efekt. Słowo w miarę podkreślamy siedmiokolorową bananową kredką ;).

W okresie Świąt amor został oddany do lakiernika, gdzie przyjął na siebie podkład i stał się złoty. Póżniej nastał okres stagnacji, ponieważ na naszym pięknym Śląsku niemożliwe jest kupienie "białego lakieru akrylowego RAL 9003 połysk" :/. Z pomocą przyszło allegro i już 2 tygodnie później mogłem przystapić do kolejnych działań. Malowanie w warunkach "polowych" z jedną puszką lakieru (mój błąd), zmusiło mnie do nakładania warstw w sposób niezgodny z instrukcją, a więc karygodny :P. Efekt był średni na jeża, ale udało się. Dwie rurki połączone podkową zmieniły swoje barwy :). Kolega sąsiad wpadł do piwnicy sprawdzić co się dzieje, ponieważ już przed blokiem poczuł się jak w lakierni. Dla lepszego efektu polecił zakup lakieru bezbarwnego i papieru 2000. Z pomocą przyszła jego dłoń, Praktiker po raz kolejny nie był w stanie sprostać tak wyszukanym wymaganiom, sprostała im Wieszowa :P.

Po szlifowaniu na mokro przyszedł czas na meridowe najklejki, co by dodać trochę finezji i polotu do wyglądu końcowego. Na końcu wypsikałem bezbarwny lakier i po wyschnięciu można było przystąpić do montażu, który odbył się 5 maja 2010r. :). Z małymi problemami i ogromną pomocą naxa operacja zmiany koloru skóry kończyn mojej meridki zakończyła się powodzeniem. Nóźki zostały złożone i zamontowane. Jak na moją pierwszy zabieg rezultat końcowy zadowalający. Na jutrzejszej Gliwickiej Masie Krytycznej meridzia stwierdzi, czy akceptuje swoje nowe giczały. Raczej nie ma innego wyjścia ;).
Dzięki nax, dzięki brat zwłaszcza za fotki :P.

PS 8 maja 2010r. moja meridka będzie obchodziła swoje pierwsze urodziny :).

zapis fotograficzny operacji

przed


po