Śląskie kurorty - Pławniowice
Niedziela, 30 maja 2010
· Komentarze(1)
Kategoria rowerowanie
Niedziela.
Wita tym samym czym pożegnała sobota. Jest ciepło i słonecznie, ale także parno, lepko i duszno. To wzbudza pewne obawy co do przebiegu dalszej części dnia. Niestety icm guzdra się z nowymi pomiarami pogody i pokazuje sytuację sprzed 24 godzin, która średnio mnie interesuje. Chodzę po domu rozdarty, myśląc jechać czy nie jechać? W tv ma być wyścig F1, na dworze ma się burzyć, brat oświadcza, że dziś odpuszcza ze względu na GP, więc zostaje sam na polu bitwy. Brak motywacji zmienia minuty na zegarku o wiele szybciej niż co 60 sekund, zmienia również obrazki za oknem, słońca i nieba już nie ma. Wtedy z pomocą przychodzi panienka Karolina. Zostaję skrzyczany za pomocą krótkiej wiadomości tekstowej, co działa. Szybkie pakowanie łatek, łyżek, pompek, kurtki na ewentualny deszcz i wczorajszej piersi z kurczaka z bułką na ścianę, którą na pewno spotkam.
Dziś ostatni punkt imprezy, aby wypełnić master plan spod znaku Śląskich kurortów, jadę na Pławniowice. Pomimo tego, że jadę sam tempo wyścigowe mam dobre jak Robert Kubica w nowym teamie, nic mnie nie "zatrzymie" :). Jest strasznie gorąco, chociaż nade mną 100% zachmurzenie, a ja muszę oszczędzać wodę, bo mam ze sobą tylko jeden 0,5l bidon. Po drodze parę lekkich podjazdów, które nie sprawiają problemów, a więc średnia także pozostaje wysoka, oscylując wokół 28km/h. Pozdrawiając lewą łapką rowerzystów jadących w drugą stronę, zaczynam myśleć jak to będzie w drodze powrotnej. Po ich minach widziałem, że słowo łatwo nie spasuje :P. Trudno, martwić będę się później, problem mam inny. Jadąc się w przeciwnym kierunku niż bohater gry Diablo, a więc na zachód pakuję się w hmmm piekło? Przynajmniej taki napis widnieje na frontowej stronie chmur, które cały czas widzę przed sobą. Gdy docieram na Pławniowice na horyzoncie już się dzieje, jakby tam ostro lechy popijali (fuj! :P). Prawie udało się zrealizować plan, miało być 60 minut, a było 70. Na chwilę zapominam o wszystkim co teraz, myśląc o wszystkim co kiedyś. A na pławkach tego kiedyś było najwięcej i najintensywniej z wszystkich zbiorników wodnych Śląska. Namioty, przyczepy, brak kasy na jedzenie (podkreślam to ostatnie słowo! :P), masę nowych znajomości, łódki, 8st. C w sierpniu ahhhh moc!! Przystępuję do pstryknięcia kilku fotek i oświadczenia Światu, żem cały i żywy osiągnął cel. Wtedy też dostaję informację od Michała, że jest nowy pomiar, pisze o idącej na mnie burzy i słupkach sięgających 8mm/m2 :) (co da się zauważyć nieuzbrojonym okiem, ale i tak dzięki ;>). Utwierdza mnie także, że po raz kolejny rower lepszy niż GP Turcji :p. Postanawiam ścigać się z deszczem i nie dać się zmoczyć!
Muszę jechać w jakimś oknie pogodowym, bo nie pada, a przez chwilę zostaję trafiony promieniami słońca, gdy za mną czarno, a droga przede mną całą mokra :). Taki stan utrzymuje się przez kilka następnych kilometrów. Gdy już zaczyna na mnie konkretnie kapać postanawiam, zrobić asekuracyjną przerwę w przestrzeni ni to otwartej ni to zamkniętej - wiata, przystanek autobusowy. Tam posilam się jabłkiem, które już dawno mi tak nie smakowało i obserwuję kilka szos śmigających 2 razy szybciej niż ja. Fajnie, że nie uciekam sam :P. Dalsze wydarzenia uświadamiają mnie, że nie będzie łatwo, nie mam tu na myśli deszczu, a wzniesienia. Duże i krótkie, długie i małe i tak non stop. Dodatkowo jak na prawdziwego sportowca przystało, wiatr mam cały czas w oczy, nie ważne w którą ze stron Świata jadę :), a to nie pomaga. Pomaga brak deszczu i rześkość w powietrzu, oraz woda chłodząca mnie od strony ulicy, jezdni :P. Niestety brak znaczącego odpoczynku po dojechaniu na miejsce i szybka próba powrotu owocują ścianką jakiej już dawno nie miałem, pędzę aż 13km/h i szybciej nie mogę. Wtedy też mija mnie jakaś srebrna, wielka beema na szwabskich blatach. Pisk i huk podnoszą mi tętno na maksa. Dobrze, że było 30-sto centymetrowe pobocze, którym jechałem, bo kretyna na łuku tak wyrzuciło, że jadąc ulicą już bym nie pisał tego tekstu :/. Na moje te 160 na blacie miał jak nic. Na jakiś czas zmęczenie przechodzi co pozwala wrzucić piąty bieg. Po drodze wpadam także na poletko maków, które strasznie lubię. Postanawiam zerwać jednego z nadzieją dowiezienia go do domu. Na początku Wieszowy kolejny mur, którego nie da się przeskoczyć. Tym razem muszę się zatrzymać. Stoję niedaleko kościoła, gdzie akurat ludzie się odpustują. Standardowo dziwne spojrzenia na osobę zajadającą się kurczakiem i bułą. Po 10 minutach zaczynam czuć się lepiej i ruszam dalej pod górkę. O dziwo cały czas jestem suchy co zmienia się przy rozdzielni między Rokitnicą, a Grzybowicami. Burza, o której czytałem w smsie od brata połyka mnie na raz. Prawie nie widzę gdzie jadę, jednak są pewne plusy. Okazuje się, że deszczyk likwiduje efekt ściany całkowicie ;P. Fakt iż jestem cały mokry sprawia, że przestaje mi zależeć :P. To najlepszy stan na jazdę w takich warunkach. Nawet kierowcy omijają akweny wodne, w które ja z premedytacją wjeżdżam. Co sprawia, że staję się atrakcją Mikulczyc :)). Tempo wręcz wybitne, cały czas ponad 30km/h :). Pomimo dwóch basenów w butach docieram do domu szczęśliwy. Nie udało się dowieźć maka, ale udało się zrealizować plan.
W weekend moje nozdrza niczym u Jana Baptysty Grenouille zapełniły się milionem zapachów (zwłaszcza po deszczu), które przywołały ogrom obrazów z bliższej lub dalszej przeszłości. Na trasach spotkałem wiele miluchnych zwierzaków, były jaszczurki, jeże i zające. Zdałem sobie sprawę, że jeśli takie master plany mają się powtarzać, to będę musiał zaopatrzyć się w spodenki rowerowe z pieluchą :P. Niestety krocze po tylu kilometrach nie daję człowiekowi jechać. Muszę też pomyśleć nad zmianą pozycji, ponieważ podczas długich tras mam mrówki w prawej dłoni.
nie wiem czemu aparat nie zarejestrował napisu "PIEKŁO" ;)
na turka moja figurka :P
ogryzek i ostatni suchy bastion
tak serio to nie pod górkę, to baaaaaardzo długa prosta
jeszcze stoję, jak widać ledwo co ;)
piekność zniszczona przez burzę :(
makowa meridka
obraz nędzy i rozpaczy, czyli Ja! ;>
Wita tym samym czym pożegnała sobota. Jest ciepło i słonecznie, ale także parno, lepko i duszno. To wzbudza pewne obawy co do przebiegu dalszej części dnia. Niestety icm guzdra się z nowymi pomiarami pogody i pokazuje sytuację sprzed 24 godzin, która średnio mnie interesuje. Chodzę po domu rozdarty, myśląc jechać czy nie jechać? W tv ma być wyścig F1, na dworze ma się burzyć, brat oświadcza, że dziś odpuszcza ze względu na GP, więc zostaje sam na polu bitwy. Brak motywacji zmienia minuty na zegarku o wiele szybciej niż co 60 sekund, zmienia również obrazki za oknem, słońca i nieba już nie ma. Wtedy z pomocą przychodzi panienka Karolina. Zostaję skrzyczany za pomocą krótkiej wiadomości tekstowej, co działa. Szybkie pakowanie łatek, łyżek, pompek, kurtki na ewentualny deszcz i wczorajszej piersi z kurczaka z bułką na ścianę, którą na pewno spotkam.
Dziś ostatni punkt imprezy, aby wypełnić master plan spod znaku Śląskich kurortów, jadę na Pławniowice. Pomimo tego, że jadę sam tempo wyścigowe mam dobre jak Robert Kubica w nowym teamie, nic mnie nie "zatrzymie" :). Jest strasznie gorąco, chociaż nade mną 100% zachmurzenie, a ja muszę oszczędzać wodę, bo mam ze sobą tylko jeden 0,5l bidon. Po drodze parę lekkich podjazdów, które nie sprawiają problemów, a więc średnia także pozostaje wysoka, oscylując wokół 28km/h. Pozdrawiając lewą łapką rowerzystów jadących w drugą stronę, zaczynam myśleć jak to będzie w drodze powrotnej. Po ich minach widziałem, że słowo łatwo nie spasuje :P. Trudno, martwić będę się później, problem mam inny. Jadąc się w przeciwnym kierunku niż bohater gry Diablo, a więc na zachód pakuję się w hmmm piekło? Przynajmniej taki napis widnieje na frontowej stronie chmur, które cały czas widzę przed sobą. Gdy docieram na Pławniowice na horyzoncie już się dzieje, jakby tam ostro lechy popijali (fuj! :P). Prawie udało się zrealizować plan, miało być 60 minut, a było 70. Na chwilę zapominam o wszystkim co teraz, myśląc o wszystkim co kiedyś. A na pławkach tego kiedyś było najwięcej i najintensywniej z wszystkich zbiorników wodnych Śląska. Namioty, przyczepy, brak kasy na jedzenie (podkreślam to ostatnie słowo! :P), masę nowych znajomości, łódki, 8st. C w sierpniu ahhhh moc!! Przystępuję do pstryknięcia kilku fotek i oświadczenia Światu, żem cały i żywy osiągnął cel. Wtedy też dostaję informację od Michała, że jest nowy pomiar, pisze o idącej na mnie burzy i słupkach sięgających 8mm/m2 :) (co da się zauważyć nieuzbrojonym okiem, ale i tak dzięki ;>). Utwierdza mnie także, że po raz kolejny rower lepszy niż GP Turcji :p. Postanawiam ścigać się z deszczem i nie dać się zmoczyć!
Muszę jechać w jakimś oknie pogodowym, bo nie pada, a przez chwilę zostaję trafiony promieniami słońca, gdy za mną czarno, a droga przede mną całą mokra :). Taki stan utrzymuje się przez kilka następnych kilometrów. Gdy już zaczyna na mnie konkretnie kapać postanawiam, zrobić asekuracyjną przerwę w przestrzeni ni to otwartej ni to zamkniętej - wiata, przystanek autobusowy. Tam posilam się jabłkiem, które już dawno mi tak nie smakowało i obserwuję kilka szos śmigających 2 razy szybciej niż ja. Fajnie, że nie uciekam sam :P. Dalsze wydarzenia uświadamiają mnie, że nie będzie łatwo, nie mam tu na myśli deszczu, a wzniesienia. Duże i krótkie, długie i małe i tak non stop. Dodatkowo jak na prawdziwego sportowca przystało, wiatr mam cały czas w oczy, nie ważne w którą ze stron Świata jadę :), a to nie pomaga. Pomaga brak deszczu i rześkość w powietrzu, oraz woda chłodząca mnie od strony ulicy, jezdni :P. Niestety brak znaczącego odpoczynku po dojechaniu na miejsce i szybka próba powrotu owocują ścianką jakiej już dawno nie miałem, pędzę aż 13km/h i szybciej nie mogę. Wtedy też mija mnie jakaś srebrna, wielka beema na szwabskich blatach. Pisk i huk podnoszą mi tętno na maksa. Dobrze, że było 30-sto centymetrowe pobocze, którym jechałem, bo kretyna na łuku tak wyrzuciło, że jadąc ulicą już bym nie pisał tego tekstu :/. Na moje te 160 na blacie miał jak nic. Na jakiś czas zmęczenie przechodzi co pozwala wrzucić piąty bieg. Po drodze wpadam także na poletko maków, które strasznie lubię. Postanawiam zerwać jednego z nadzieją dowiezienia go do domu. Na początku Wieszowy kolejny mur, którego nie da się przeskoczyć. Tym razem muszę się zatrzymać. Stoję niedaleko kościoła, gdzie akurat ludzie się odpustują. Standardowo dziwne spojrzenia na osobę zajadającą się kurczakiem i bułą. Po 10 minutach zaczynam czuć się lepiej i ruszam dalej pod górkę. O dziwo cały czas jestem suchy co zmienia się przy rozdzielni między Rokitnicą, a Grzybowicami. Burza, o której czytałem w smsie od brata połyka mnie na raz. Prawie nie widzę gdzie jadę, jednak są pewne plusy. Okazuje się, że deszczyk likwiduje efekt ściany całkowicie ;P. Fakt iż jestem cały mokry sprawia, że przestaje mi zależeć :P. To najlepszy stan na jazdę w takich warunkach. Nawet kierowcy omijają akweny wodne, w które ja z premedytacją wjeżdżam. Co sprawia, że staję się atrakcją Mikulczyc :)). Tempo wręcz wybitne, cały czas ponad 30km/h :). Pomimo dwóch basenów w butach docieram do domu szczęśliwy. Nie udało się dowieźć maka, ale udało się zrealizować plan.
W weekend moje nozdrza niczym u Jana Baptysty Grenouille zapełniły się milionem zapachów (zwłaszcza po deszczu), które przywołały ogrom obrazów z bliższej lub dalszej przeszłości. Na trasach spotkałem wiele miluchnych zwierzaków, były jaszczurki, jeże i zające. Zdałem sobie sprawę, że jeśli takie master plany mają się powtarzać, to będę musiał zaopatrzyć się w spodenki rowerowe z pieluchą :P. Niestety krocze po tylu kilometrach nie daję człowiekowi jechać. Muszę też pomyśleć nad zmianą pozycji, ponieważ podczas długich tras mam mrówki w prawej dłoni.
nie wiem czemu aparat nie zarejestrował napisu "PIEKŁO" ;)
na turka moja figurka :P
ogryzek i ostatni suchy bastion
tak serio to nie pod górkę, to baaaaaardzo długa prosta
jeszcze stoję, jak widać ledwo co ;)
piekność zniszczona przez burzę :(
makowa meridka
obraz nędzy i rozpaczy, czyli Ja! ;>