Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2010

Dystans całkowity:425.00 km (w terenie 145.50 km; 34.24%)
Czas w ruchu:25:36
Średnia prędkość:16.60 km/h
Maksymalna prędkość:25.00 km/h
Suma podjazdów:160 m
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:42.50 km i 2h 33m
Więcej statystyk

WPKiW oraz Katowicka Masa Krytyczna (kwiecień)

Piątek, 30 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria masy
Amorowych historii ciąg dalszy. Tym razem z kupnem lakieru bezbarwnego i papieru 2000. Wybudowali 3 razy większego Praktikera niż poprzedni, a ja muszę kupować na alledrogo, albo po okolicznych wioskach (Wieszowa), paranoja jakaś.
Ostatni piątek miesiąca, co oznaczało że Katowice się mobilizują i wzywają wszystkich dwukółkowych do podobnych czynności. Na masie miałem zaprezentować swojego amora po zmianie koloru skóry, niestety po raz kolejny nie udało się i jechałem na naxowym 26-ścio-złotowym ;). Mój potrzebował kolejnego malowania, ale na szczęście już czeka na montaż.

Nax przed wyjazdem poprosił mnie, abym zajechał do Madaja po neopren na tylny trójkąt. Jeszcze mu tego nie wybaczyłem ;p, a na samą myśl dostaję drgawek. Z tego co działo się w sklepie możnaby nakręcić 5 odcinków M jak Miłość i 10 Klanu. (2 osoby w kolejce, sprawdzanie wszystkich pompek i dętek, przykrecanie 1 śrubki przez dwóch pracowników, 3 drzwiowa zawalidroga, szukanie odpowiednich drobnych). Określiłem to mianem ZNP (Zespołu Napięcia Przedmajowego), za przeproszeniem, ludziom dosłownie odpierdoliło, czego świadkami byliśmy także póżniej na drogach w stronę Katowic.

Szczęśliwie osiągnęliśmy park w Chorzowie. Wcześniej rozkoszując się widokami pięknych polskich kobiet i korzystając z dobrych rad carrefourowego ochroniarza, dzięki którym zakupiliśmy napoje mijając ZNP-owe kolejki. Potem kręciliśmy już po parku. Dawno tam nie byłem i zapomniałem jak ładny jest. W sam raz na romanticzne spacery we dwoje ;). Odwiedziliśmy Planetarium, gdzie nax próbował coś sobie zrobić :P. Poźniej krótki odpoczynek nad wodą i szuranie pod teatr, ponieważ godzina nas zaskoczyła.

Zdążyliśmy dojechąć. Na miejscu czekała już spora grupka masowiczów. Niektórzy z nich byli przesłuchiwani przez miłość mojego życia nr (niepamietam :P) , którą była reporterka TV Silesia. Po paru oświadczeniach organizacyjnych Cuska, ruszyliśmy. Nax namówił mnie do ubrania kamizelki, chociaż widząc tylu jaskrawo-zielonych nie byłem przekonany :). W sumie dobrze, że ubrałem, bo udało się zablokować parę skrzyżowań, co przypomniało mi, dlaczego tak lubię Katowicką Masę Krytyczną. Trasa przebiega przez centrum, ścisłe centrum, gdzię jesteśmy zauważalni.

Po masie udaliśmy się na afterparty masowe do WPKiW, gdzie udało się poznać kilku nowych bikerów różnego rodzaju. Były szosy, fulle, streety, hardy i hardfulle ;). Były ciekawe rozmowy, o których pisać można tylko w obecności telewizyjnego, czerwonego kółka. Był także "rowerowy dywan" , określenie opatentowane przez bracika :].

Po zapadnięciu zmroku skierowaliśmy się w stronę Zabrza, odprowadzając po drodze nie w pełni oświetlonego Cuska. Z powrotem jechało się przyjemniej, bo chłodniej, no i bracik "ciągnął" na podjazdach :].

Fotki z naxowego aparatu.

przeprosty w parku :)


mniejsze ufo, większe jest w Katowicach


siemano shimano


masakra-tyczna


rowerowy dywan

Biskupicka hałda

Środa, 28 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o rower :P. Nie wiem, czy to poprawne powiedzenie, ale w moim przypadku się sprawdza. Jest sobie środa, jest sobie późnawo i jest sobie nax, który tym razem zaczepia nas na rowerowanie. Jedziemy do Biskupic zbadać kolejną hałdę w naszej okolicy.

Jak się okazuję, podobnie jak hałda sośnicowa ta również zmieniła swoje oblicze. Tym razem da się już po niej jechać rowerem. Co nie nie znaczy, że nie da się na niej glebnąć. Zresztą czym byłby trip rowerowy bez mojej gleby? No niczym, w ogole by go nie było :). (w sumie GLEBA to całkiem klawa ksywka, pomyśle nad nią przy kolejnej). Po oględzinach hałdy udajemy się pod dom Marka, który dał się namówić na małe rowerowanie. Marek należący do PWZ przestrzega pewnych reguł, co popycha go do zaczepki słownej w naszym kierunku "mam żurba w plecaku!". Z początku powiedziałem nie, ale gdy nax wyskoczył z ABC z bananem na gębie i cyferkami w oczach "1,95zł" uległem. Uległem bom podatny na tego typu zaczepki. Nie mogłem tez nadwyrężać zaufania przyjaciół. Z żuberkiem w rękach, podziwialiśmy koksownie Jadwigę w promieniach zachodzącego słońca. Po czym oświetleni niczym świąteczna ciężarówka coca coli wróciliśmy do centrum.

widok z hałdy na Biskupice


nasz kolor czarno-czerwony


czarno-zółty? eeeeee :P


chciałem ich na tle koparki ;)


2 predators 1 human

Week end, czyli niedziela

Niedziela, 25 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria rowerowanie
Na początek postanowienie.
Muszę zacząć dodawać wpisy regularnie, bo szczegóły parują z czaszki.

Po dość intesywnym tygodniu, nadeszła niedziela. Ponoć w niedziele się wypoczywa po stworzeniu Świata i takich tam, więc nie mogłem tego zwyczaju zlekceważyć. (Chociaż bez bicia przyznam, że odpoczywam w soboty, a w niedziele sprzątam :P). Dzięki uprzejmości ICM w planie było ognisko. Były próby zwerbowania większej ilości rowerów, niestety nieudane. Standardowo była święta trójka: bracik, nax i ja. Na miejsce rozpałki wybraliśmy hałdę. Plecaki były pełne prowiantu po dniu wcześniejszym, gdy zmęczenie i chłód nie pozwoliły zjeść wszystkiego :). Do sklepu pojechaliśmy tylko po żubrasy, a potem od razu w Park Rodzinne Bieganie (skąd ta nazwa? :P).

Szybki rekonesans, znalezienie miejsca, pozbieranie chrustu i zabezpieczenie ogniska kamykami. Słowem jednym mówiąc porządność. To już nasze piąte ognisko, jak sie okazuje najbardziej profesionalne. W jego skład wchodzi: kiełbasa i pieczywo razy dużo, keczup, musztarda razy jeden, patyk razy trzy, ipod razy jeden, głośnik razy dwa, aparat HD razy jeden, kamyk razy kilka, osoba razy trzy, rower razy trzy, kudłacz razy 6, woda(1 litr) razy 5 no i wianek razy jeden :).

Galeria ogniskowych fotencji

skrytożercy odnajdują idealne miejsce


nasz patent, bezobsługowe robienie kiełbasy


mistrz marcin yoda


"...nie zgaśnie choćbyś chciał" Natalka Kukulska

Pierwsza setka

Sobota, 24 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
6:30 rano, dzień sobotą zwany. Udało się wstać, udało się nawet coś zjeść. Mało, bo mało, ale zawsze coś ;). Ubieramy się lekko czytaj na krótko, bo przecież ma być ciepło tzn. ma być gorąco!!! Jedziemy na dworzec pkp, szok!!! Zimno, bo słońce jeszcze nie grzało. Dodatkowo mamy przed sobą zjazd, więc jeszcze bardziej daje po rajtuzach. Pod kasami dołącza nax, kupujemy bilety i wio. Na peronie flirtującym spojrzeniem zaczepia nas pociąg. Miło, ale akurat wtedy mogli puścić zwykłego kibla, bo miejsc na rowery okrągłe zero, a ludzi jakby więcej niż zwykle.
Gdyby przejazd przez Nikisz odbywał się o ludzkiej porze, to pojechalibyśmy sobie rowerami, a nie płacili brudnej i śmierdzącej pkp po 7,5zl :/ [sic!].

Pod teatrem masakra, jesteśmy jedynymi U60 :). Przygarniamy do siebie nowopoznanego Radka i uciekamy stamtąd jak szybko się da. Na Nikisz docieramy spokojnym tempem, zaliczając wcześniej różne ładne miejsca Katowic.
Zaczyna się przejazd, przejazd tragedia. Wolno, wolniej, a najlepiej, to zejść z roweru i sobie go prowadzić. Taki sposób jazdy preferują obecni. Nie daj, gdy pojawia się jakieś małe błotko czy kałuża - "ojej, opony sobie pobrudzęęęę". Dziękujemy wszystkim i udajemy się na początek peletonu. Tam samozwańczy władca, narzuca takie tempo, że starsze i młodsze osoby nie mają żadnych szans. Na szczęście my mamy :P. Po dwóch godzinach jazdy docieramy pod kościół, gdzie miał być bigos albo kiełbasy :). Oczywiście tylko w naszych głowach, no ale modliliśmy się o to całą drogę. W sumie tylko ten punkt imprezy nas skusił ;). No dobra, jeszcze Nikisz, bo byłem i widziałem pierwszy raz w życiu. Ładnie, polubiłem. Wracając, odbyt za przeproszeniem mam do wymiany, jak każdy z nas. Nic tak nie męczy i nie irytuje jak wolna jazda.
Zjadamy należny nam żur (jak się okazuje, mogliśmy nie jechać i nie zbierać pieczątek, bo i tak nikt nie sprawdza), odbieramy wodę butelkową i zaczynamy myśleć gdzie dalej.
Jesteśmy tak zrezygnowani, że nie ma mowy o żadnej Zagłębiowskiej Masie Krytycznej. Chociaż Raptor i Hose próbują nas przekonywać. Lubimy jeździć jak chcemy, gdzie chcemy i kiedy chcemy, a po Nikiszowej Trasie Rowerowej potrzeba nam wolnośći w zwiekszonej dawce.

Nax wyciąga mapę, pada na leśny freestyle. Żegnamy się ze wszystkimi i wbijamy w pierwszy lepszy las. W zamyśle mamy dotrzeć na Ligotę, ale do niej daleko. Zwiedzamy wszystkie zalesione dzielnice Katowic. Czasami nie mogę uwierzyć, że jestem w stolicy tego brudnego i toksycznego Śląska, który robi na prąd całej Polski. Piękne tereny, cudowne drzewa, śliczne stawy, trawy bardziej zielone niż w Irlandii. Oczy nie mogą się nacieszyć, a aparat nie jest w stanie pokazać jak dobra była nasza decyzja. Teren zawsze będzie lepszy od asfaltów!. Co jakiś czas robimy postój na żubra, na parówkę, na bułkę. W końcu końców docieramy na Ligotę, zahaczająć jednną nogą o Tychy ;p . Miejsce, które kocham i zawsze będę. Powodów jest tak wiele, że nie ma co pisać. Postanawiamy, że wracamy do Zabrza rowerami, co kieruje nas w stronę ligockiego lasu. Tam tradycyjne małe ognisko, zerknięcie w mapkę i inna niż zwykle droga do domu. (dobrze, że mamy naxa, który drogę pamiętał z dzieciństwa).

Ruszamy, ponieważ słońce ma się ku dołowi. Trasa dość ciężka, bo podjazdy, bo dupa boli, bo w nogach już dużo kilosów. Bracik łapie ściane, więc robimy przerwę na snickersa. Jak mówi opakowanie JEDZIESZ DALEJ!!!, więc jedziemy. Szczęśliwi i zadowoleni docieramy do Zabrza. Już wtedy był to dla mnie najlepszy dzień w tym roku (przynajmniej do teraz jest), ale chcemy zakończyć go w sposób tradycyjny. Zakupy w Biedronce i ognisko na polach w okolicach niedokończonego szpitala. Jest kiełba, rogacze, chrupki i pieczywo. Po całym dniu na rowerze wszystko smakowało jak nigdy. Wracamy do domu po dwóch godzinach. Jesteśmy zmęczeni, najedzeni i opaleni ;). Jak się okazuje, stuknęła pierwsza setka w tym roku! Rewelacja!

Galeria zdjęć z epickiego dnia

3 stawy są okej :)


żur i mistrz drugiego planu Raptor:p


strażakiem zawsze chciałem być tzn. dalej chcę!


najcudowniejsza gleba w życiu, ciepła, miękka i sucha ;)


gdzieś pod Tychami


bo lubię podjazdy


z pozycji loda na amfi :)


leżanko na ligocie


działa!!! pojechaliśmy dalej


jechać ciągle jechać, w stronę słońca


strona słońca


damy jej na imię tradycja, to takie ładne imię

Piątek, tygodnia koniec i początek

Piątek, 23 kwietnia 2010 · Komentarze(4)
Kategoria rowerowanie
Nastał piątek, spoglądając za okno z nieba wyczytuję jedno słowo... WYJDŹ!!! Nie chcąc popełnić grzechu ciężkiego zaczynam planować ten ostatni, pierwszy dzień. Przypominam sobie o niezrealizowanym od ponad roku celu, którym jest las miechowicki za os. Helenka. Niby blisko, ale jakoś zawsze umykał on rowerowemu oku. Zbieram siły i rzucam pomysłem w brata, w końcu od tego ma się brata, żeby w niego ciskać różnymi rzeczami ;). Szybka akceptacja i pełna mobilizacja, jedziemy!

Trasa pędzi, zwalnia, skręca, zawraca. Niestety ma pecha, planujemy ją w trakcie. Fruniemy przez Mikulczyce, maciejowski las, Czekanów, Szałszę, Świętoszowice, Grzybowice i Rokitnice. Tam wjeżdamy w las, gdzie ostatnio wpadliśmy na krowo-dzika. Droga, jeśli ziemię potraktowaną traktorami i hektolitrami wody można nazwać drogą wiedzie w stronę Helenki. Tereny dobrze znane i lubiane, więc bez problemu przebijamy się przez nią ;), aby wjechać w obrany cel. Już na samym poczatku atakują nas 2 ostre podjazdy, jeden po drugim. Lubię, co nie powstrzymało mnie przed rzuceniem paroma kawałkami mięsa w nieskończoność :]. Las miechowicki wciąga, jeździmy każdą możliwą ścieżką, Są podjazdy, są zjazdy, są jeziorka, są bajorka i jest klops! ;P. W pewnym momencie gubimy się, jak to ktoś kiedyś mowił/śpiewał "nie ma niczego", a lepiej (imho poprawnie! :P) jest nic, albo nie ma wszystkiego :). Są drzewa, są krzaczory, są rzeczki, ale one nie prowadzą do cywilizacji, nie da się po nich jechać. Prowadzimy rowery, przedzierając się przez leśną gęstwine. Po około 15 minutach znajdujemy ścieżkę, dosiadamy bajki i obieramy kierunek zachodni. Jednak słońce bywa pomocne nie tylko podczasz opalania.

Z uwagi, że rano przyszedł lakier na amorka, muszę odebrać od naxa moje rurki połączone podkową. Za radą pana Cugowskiego wrzucamy piąty bieg, aby zdążyć przed wyjazdem naxa na Bytomska Masę Krytyczną. Udaje się, weseli odprowadzamy go na miejsce spotkania z zachodnią kolumna. Na skrzyżowaniu Wolności i De Gola (nie chciało mi się pisać ;P) dołącza klimek. Chłopaki próbują namówić nas na Bytom. Stety, niestety nie jesteśmy w stanie, nawet gdybyśmy chcieli. Żołądki puste, ciuchów brak oraz inny plan na piątek mówią za nas "NIE". Trochę szkoda, bo ekipa z Gliwic okazuje się ogromna , chętnie pojechałoby się taka bandą. Nasz plan był inny, wykorzystaliśmy na maxa to co oferował dzień. Jeździliśmy jak, gdzie i kiedy chcieliśmy, a nie jak pan na literkę n, który spedził cały przed i trochę popołudnia w domu, aby wieczernikiem pojeździć po asfaltach (bez skojarzeń, chyba, że o czymś nie wiem ;p).

Powrót do domu, regeneracja i malowanie amora, o czym więcej kiedyś.
Potem sen, ponieważ jutro mega dzień, ale ciiiiiiiiiii, bo jeszcze o tym nie wiem ;).

strumyczydło


szczury z hipermarketu


staw helenkowski


co znami będzie, gdy spotkamy się na zakręcie?


postój widokowy


droga nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd ;)


dwóch co na masę pojechało i jeden co był w tych okolicach wcześniej

Kolejny "pierwszy" w tym roku

Wtorek, 20 kwietnia 2010 · Komentarze(6)
Kategoria rowerowanie
Kwietniowy wtorek i zastanawianie się co można zrobić z pozostałą resztą dnia. Z uwagi, że pora już dość wiekowa była, plany musiały być odpowiednie. Decyzja zapada, jedziemy na osiedle Młodego Górnika, nad tak zwany "nietoperzowy staw". Nazwę nadałem mu rok wcześniej, gdy karmiłem tam gacki kamykami :). Szybkie info do naxa, czy przypadkiem nie chce się zabrać z nami. Okazuje się jednak, że nax robi jakieś ka-emy, po zabrzańskich bezdrożach, co oznajmia mocno zdyszanym głosem. Prosi o chwilkę czasu, aby zdażyć do nas dojechać. Oczywiście dajemy mu ją (tym razem nieodpłatnie ;P).

Po 15min kręcimy już w stronę młodego-nietoperzowego, dróżka pusta, równa i przyjemna. Nax oprócz krecenia korbą kręci też swoją digitalowa camera hd ;).
Po dotarciu na miejsce stwierdzamy, że poza poziomem wody, który wzrósł nic się nie zmieniło, nawet łabędź ten sam. Przysiadamy na sekund parę, aby rozkoszować się widokiem zachodzącego słońca. Wtedy też dostrzegam na sobie darmozjada. Zaatakował mnie kleszcz!!!. Piewszy w tym roku widziany na żywo, w obecności świadków i fleszy aparatów. Chodził sobie po przedramieniu i szukał miejsca, gdzie mogłby w spokoju raczyć się moimi płynami. Ubiłem gałgana w mgnieniu oka dzięki czemu (tfu tfu) moje życie dalej pozostaje wolne od kleszczy (nigdy nie miałem i nie zamierzam mieć). Zagadkowe jest jego pochodzenie, ponieważ jechaliśmy non stop asfaltem, żadnych krzaczorów itp. w dodatku jest 20 kwietnia, więc dablju ti ef!? Czyżby długa i sroga zima nie miała wpływu na te nikomu niepotrzebne roztocza? Szkoda.

Po zachodzie kierujemy się do centrum. Jak to ostatnio bywa, pada dezycja o spotkaniu z włochatymi. Kupujemy i jedziemy na miejscówke za palantem. Daty wskazują, że zwierzaki aż rwą się do szyjek butelek ;). Spotykamy dwóch kolejnych kompanów do "rozmowy", niestety nie są oni przyjaciółmi wesołych żubrów... jeszcze ;).


ich troje


jak widać wody troszku więcej


nietoperzowy :)


krwiopijca


bo data ma znaczenie!!!


naxowy filmik

.

IV LO wszystko możesz tu znaleźć

Poniedziałek, 19 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria rowerowanie
Dzień dobiegał końca, chiało się już robić nic. Na szczęście ma się brata, co sprzyja podejmowaniu spontanicznych decyzji. Wpadłem na pomysł przetestowania nowego ustawienia siodła. Padło na odwiedzenie starych śmieci, a dokładnie wycieczkę na Rokitnicę pod IV LO, do lasu i na cegielnie. Trasa szybka i prosta, bo drogą rowerową. Drogą dość dzwiną i szarpaną, polecam wszystkim przejechać się i zobaczyć ten absurd ;).

W lesie za "czwórką" niesamowita ilość błota i wody. Poczułem się jak pewnego razu w górach. W dodatku z małej chmurki nad nami zaczęło kapać, ale ze smakiem. Wszystko to skłoniło do zmiany trasy i skierowanie się w stronę cegielni, a nie Helenki. Dzięki temu wpadłem na spotkanie z dzikiem. W pierwszej chwili nie potrafiłem określić co to za stwór. Dopiero po zatrzymaniu okazało się, że dzik to DZIK, wielki jak krowa!!! Szybka ewakuacja w stronę wyjścia ;p , gdzie udziabał mnie pierwszy komar tego roku (coś dużo ostatnio tych "pierwszych" :>). Potem powrót przez Grzybowice i Mikulczyce przy zachodzącym słońcu i zapachu lata unoszącego się z mokrego asfaltu.

ładna droga rowerowa


nieładna droga rowerowa


wspomnień moc


daję sygnał, żę zaczęło kapać


cegielnia o zachodzie


rozdzielnia o zachodzie

Fire walk with me

Niedziela, 18 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
Obudził mnie dzień, ten dzień. Dziwny leń od rana trzymał mnie mocno za nogi i nie pozwalał się realizować. Możliwe, że abstrakcje spod znaku F1 jakie zaatakowały po przebudzeniu wpłyneły tak na mnie. Sytuacja musiała ulec zmianie, bo przecież był plan, który otrzymał najwyższy priorytet. Udało się tego gałgana pokonać dopiero w okolicach, gdy każdy normalny śmiertelnik zasiada do obiadu. Mnie to nie dotyczyło, może dlatego wygrałem.

Bracik już dawno pomykał gdzieś na (nie)swoim bicyklu, nax właśnie dosiadał swoją kobietę ;) i wyruszał na poszukiwania tego pierwszego. Ja miałem dołączyć za 30 minut. Jako miejsce spotkania wyznaczyliśmy hopki za Bravo. Dziwne, ponieważ dzień wcześniej hopek nie potrafiliśmy znaleźć ;P. O ile chłopaki orientowali się mniej więcej z naciskiem na ten drugi epitet, to ja całkowicie mniej :), czego efektem była pierwsza w tym roku wizyta pod radiostacją w Gliwicach.
Potem szybkie zdzwonienie, kto gdzie jest i po paru obrotach korbą spotkaliśmy się za Bravo. W końcu każdy doskonale wiedział, gdzie jest i jak do niego trafić nawet w stanie ciężkim i po ćmoku :). Muszę przyznać, że pozostał ogromny sentyment do tej mordowni. Może i było syfiato, co tydzień grali to samo, a z kijów lała się woda z sokiem o smaku piwa, ale był klimat i byli ludzie. Brakuje tego miejsca, a luka po nim nie została wypełniona aż do teraz.

Koniec z sentymentami, bo jeździć trzeba!
Hopki zostały znalezione, co oznaczało podjazdy, ale także zjazdy. Wiadomo nie od dzisiaj, ani nie od wczoraj, że zjazdów nie lubię. Tak samo jak nie lubię skrecać w prawo, wolę w lewo ;). Co poradzić, pojechał jeden, pojechać musiała reszta. Nie będe pisał, że ten jeden to fullata AM 500, a ta reszta to hardtaile, w tym 2 całkowicie sztywne ;p. Dwa, bo dołączył do nas klimek, bardzo sympatyczny osobnik zauważony na ostatniej masie krytycznej. Co więcej zauważony i zapamietany, a wszystko z powodu posiadanej żółtaczki.

Po skręceniu kilku filmików, udaliśmy się jak tradycja nakazuje do Maćka, aby później poszukać dogodnego miejsca na planowane ognisko. W trakcie powrotu przez maciejowski las, pan Michał złapał kapcia. Na szczęście nax poratował apteczką rowerową. W czasie, gdy brat wyciągał ze swojej opony grubaszny kawałek zardzewiałego metalu, my oglądaliśmy rowery przejeżdżające przez las. Trzeba przyznać, że tego dnia było ich wiele, co w pewnym momencie doprowadziło do powstania prawdziwego korka rowerowego w środku lasu ;)). Po krótkim postoju z pełnymi bidonami mkneliśmy do domu, aby zaopatrzyć się w wuszt i pieczywo. Przy multikinie odłączyła się od nas żółta merida, a my korzystając z propozycji niejakiej panny Katarzyny udaliśmy się, na mało przyjazną dzielnicę... Biskupice, aby w ostateczności pierwszy ogień tego roku rozpalić na jej działce.

Drewno palone musiało być bardzo dobrej jakości, bo kiełbasa śląska z TIPa smakowała wyśmienicie. Nie wiem czyja do zasługa, może przeterminowanej musztardy i keczupu, a może po prostu mieliśmy już tak wielkie smaki na kiełbe z żywego ognia, że nic nie było nam wstanie popsuć tej chwili ;p.
Po ogarnięciu planu z dnia wcześniejszego ruszyliśmy w podróż powrotną do domu. Podróż naganną, bo tylko jeden z nas miał lampki. Chodnikami udało się osiagnąć centrum. Ciepełko i dobroć na zołądku popchnęła nas w stronę żabencji, aby uczćić w pełni zrealizowany dzień. Miejscem spożycia były okolice dworca PKP w Zabrzu, jak widać na zdjęciach poniżej nie tylko spożycia ;). Zaczęło się dosłownie od kilku trawek, które po chwili zgasły. Jednak słowo ogień, które towarzyszyło nam przez 2 ostatnie dni, nie dało za wygraną. Światło i ciepło z ogniska strasznie uzależnia, daje dobro, poczucie bezpieczeństwa i potrafi nakarmić, dlatego Michał podtrzymał temat, mobilizując również naszą dwójkę. Ognisko przebiło to pierwsze, przez chwilę chcieliśmy nawet zmontować na nim dwie kiełbaski, które zostały w plecaku. W ostateczności pozostaliśmy o chlebie i włochaczach. Pełne radości chwile przerwała nam straż miejsca, która przyjechała usatwić się na dobrze znaną kierowcom miejscówkę. Na szczęście zdążylismy zgasić dar od Prometeusza i dzień zakończył się pełnym sukcesem, a poziom realizacji o dużo przewyższył zakładane 100%.

Wtedy tez ustaliliśmy, że od dziś ogień będzie z nami chodził wszędzie, gdzie tylko to będzie możliwe.

Na koniec mój zjazd ;).


przynajmniej z zewnątrz pozostało bez zmian


radio ;)


zjeżdżamy? (tylko nax się odważył, czytaj rower mu pozwolił ;p)


pręcik w Michałowej oponie


kiełbasa z TIPa


ognisko nr 1


ognisko nr 2 i pajda chleba na patolu


za nimi ogień chodzi

Trip na hałdę

Sobota, 17 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria rowerowanie
Siedziałem sobie grzecznie w domu z planem nicnierobienia. Nicnierobienia do tego stopnia, że była godzina 14, a nie chciało mi się nawet zrobić jedzenia. Oznaczało to, że nie jadłem od prawie 24h. W tym czasie bracik ustawił się z naxem na rowerowanie. Nie mogłem do nich dołączyć, ponieważ amor dalej czekał na biały lakier, który mogłby go pokryć ;). W planach chłopaków było odwiedzenie rowerowego i jakiś mały rowerowy trip. Nagle dostaje wiadomość, że mam się szykować, bo jadą do mnie z naxowym amorem, który w końcu otrzymał brakującą część sterów. Nie ukrywam, że trochę mi się nie chciało, a właściwie trochę mi się chciało (a powinno bardzo... dziwne).

Przyjechali, szybki montaż widelca, kiery, v-ek, koszyka - wszystko robione na 3 pary rąk ;). Po krótszej chwili moja ukochana meridka była gotowa ;)), ruszyliśmy. Wielki powrót na mój bajk i pierwsza jazda w tym sezonie. Zajechaliśmy zatankować wodę pod szyb Maciej, a później w trasę. Celem była hałda, która jak relacjonował nax, zmieniła swoje oblicze od ostatniej wizity w 2009r.

Dojechaliśmy bez problemów zatrzymując się dopiero na samym szczycie. Szczyt wysoki, chyba najwyższy punkt w okolicy, widać z niego Zabrze, Gliwice i inne niesklasyfikowane miejscowości i obiekty :). Polecam wszystkim! Gdy sesje fotograficzne dobiegły końca, oczy nacieszyły się widokami, a gardła wodą, udaliśmy się w dół na spotkanie z pewną Anią.

Nie mogło być normalnie, na prostej, ujechało mi kółko i zatrzymał mnie mały brzozowy lasek ;P. Ucierpiało kolano, tylko i na szczęście (lepsze kolano niż nadgarstki :> ) Krzyczałem GLEBA!!! GLEBAAAAA!!! , ale nie słyszeli, pojechali dalej ;]. Pozbierałem się i jakoś doczłapałem do dwóch "uciekinierów". Oprócz złamanego koszyka na bidon, który wraz z moim kolanem przyjął na klatę co się dało, meridce nic sie nie stało, uuuuf.

Chwilę później przejęliśmy Anię i obraliśmy trasę sklep - sk8 park kopernicki.
Kolano trochę bolało, ale nie było tragicznie. W ruchu ok, gorzej gdy noga zastygała nieruchoma. Chwil kilka później siedzieliśmy sobie na trawie, kąpiąc nasze grzeszne ciała w słońcu i "rozmawiając" z żuberkami. Wtedy też padł pomysł wykorzystania nadchodzącej, jeszcze lepszej pogodowo niż sobota niedzieli (ała, ale zdanie ;p).

Tematem przewodnim było słowo ognisko. Skoro ognisko, to kiełba, skoro kiełba, to żuberek, skoro żuberek, to plener, a więc rower ;). Szybka decyzja, zakupy prowiantu w palancie i oczekiwanie jutra. Wracając do domu, udaliśmy sie po raz kolejny na kopernik, zobaczyć znikającą czerwoną kulkę. Potem kierunek dom, gdzie czekał pierwszy normalny (gdyby żubr nie był :P pfff) posiłek tego dnia. Schaboszczak w cieście z pieczarkami, buraki i kartofle. (od razu do głowy przyszła schabowa soka).
Tak zakończył się pierwszy, dziewiczy i bardzo udany dzień mojej meridki.
Najlepsze dopiero miało nadejść.

tankowanie u Maćka


lustra efekt


wjazd na najwyższy punkt hałdy


najwyższy punkt hałdy :))


postnuklearny krajobraz, jak widać będzie prąd ;)


zdobywcy


buba nr 1


dialog z rogaczami


po palantowe kiełby


zachodzik na koniec udanego dnia


szama aka schabowa soka

I rocznica Gliwickiej Masy Krytycznej (kwiecień)

Piątek, 9 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria masy
Pierwsza jazda w 2010r.
O mały włos by się nie odbyła, ponieważ pojawiły się pewne problemy amorowe.
Na szczęście koleżanka Ola podała pomocne koło i użyczyła swojego holendra.
To zmusiło mnie do ubrania się w odpowiedni jak na taki rower i okazję sposób.
W jeanach, koszuli, szledziu i marynarce wskoczyłem na rower i pomknąłem do Gliwic.

Pierwsze kilometry poświeciłem na naukę jazdy i przypominanie sobie, jak to było kiedyś na Karliku 21 (hamowanie pedałem do tyłu :P). Po kilku minutach jechało się już całkiem przyzwoicie.

Na masie wzbudziłem dość duże zainteresowanie, zwłaszcza dziewczyn na chodnikach podczas przejazdu ;). Masa bardzo radosna i bezproblemowa, cały czas umilana przez pewnego audiobikera z głosnikami zamontowanymi na rowerze. Na koniec przyjęcie z okazji pierwszej rocznicy Gliwickiej Masy Krytycznej. Picie, szamanie ("czarno-białe" ciasto było naj naj naj...),gazetka ,ogłoszenia duszpasterskie i konkursy z nagrodami - wszystko bardzo przyjazne dla rowerzystów.

Na koniec awaria w holendrze. Podczas powrotu tylne koło złapało centrę i zaczęło ocierać o osłonę. Na szczęście udało się dojechać do Zabrza na afterowo-zapalantowo-żubrowy plener :).
Dzieki wszystkim.

Oficjalna galeria

sesja przed odjazdem :P


masowicze


latający holender


grupa zabrzańska


after za palantem