Pierwsza setka
Sobota, 24 kwietnia 2010
· Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
6:30 rano, dzień sobotą zwany. Udało się wstać, udało się nawet coś zjeść. Mało, bo mało, ale zawsze coś ;). Ubieramy się lekko czytaj na krótko, bo przecież ma być ciepło tzn. ma być gorąco!!! Jedziemy na dworzec pkp, szok!!! Zimno, bo słońce jeszcze nie grzało. Dodatkowo mamy przed sobą zjazd, więc jeszcze bardziej daje po rajtuzach. Pod kasami dołącza nax, kupujemy bilety i wio. Na peronie flirtującym spojrzeniem zaczepia nas pociąg. Miło, ale akurat wtedy mogli puścić zwykłego kibla, bo miejsc na rowery okrągłe zero, a ludzi jakby więcej niż zwykle.
Gdyby przejazd przez Nikisz odbywał się o ludzkiej porze, to pojechalibyśmy sobie rowerami, a nie płacili brudnej i śmierdzącej pkp po 7,5zl :/ [sic!].
Pod teatrem masakra, jesteśmy jedynymi U60 :). Przygarniamy do siebie nowopoznanego Radka i uciekamy stamtąd jak szybko się da. Na Nikisz docieramy spokojnym tempem, zaliczając wcześniej różne ładne miejsca Katowic.
Zaczyna się przejazd, przejazd tragedia. Wolno, wolniej, a najlepiej, to zejść z roweru i sobie go prowadzić. Taki sposób jazdy preferują obecni. Nie daj, gdy pojawia się jakieś małe błotko czy kałuża - "ojej, opony sobie pobrudzęęęę". Dziękujemy wszystkim i udajemy się na początek peletonu. Tam samozwańczy władca, narzuca takie tempo, że starsze i młodsze osoby nie mają żadnych szans. Na szczęście my mamy :P. Po dwóch godzinach jazdy docieramy pod kościół, gdzie miał być bigos albo kiełbasy :). Oczywiście tylko w naszych głowach, no ale modliliśmy się o to całą drogę. W sumie tylko ten punkt imprezy nas skusił ;). No dobra, jeszcze Nikisz, bo byłem i widziałem pierwszy raz w życiu. Ładnie, polubiłem. Wracając, odbyt za przeproszeniem mam do wymiany, jak każdy z nas. Nic tak nie męczy i nie irytuje jak wolna jazda.
Zjadamy należny nam żur (jak się okazuje, mogliśmy nie jechać i nie zbierać pieczątek, bo i tak nikt nie sprawdza), odbieramy wodę butelkową i zaczynamy myśleć gdzie dalej.
Jesteśmy tak zrezygnowani, że nie ma mowy o żadnej Zagłębiowskiej Masie Krytycznej. Chociaż Raptor i Hose próbują nas przekonywać. Lubimy jeździć jak chcemy, gdzie chcemy i kiedy chcemy, a po Nikiszowej Trasie Rowerowej potrzeba nam wolnośći w zwiekszonej dawce.
Nax wyciąga mapę, pada na leśny freestyle. Żegnamy się ze wszystkimi i wbijamy w pierwszy lepszy las. W zamyśle mamy dotrzeć na Ligotę, ale do niej daleko. Zwiedzamy wszystkie zalesione dzielnice Katowic. Czasami nie mogę uwierzyć, że jestem w stolicy tego brudnego i toksycznego Śląska, który robi na prąd całej Polski. Piękne tereny, cudowne drzewa, śliczne stawy, trawy bardziej zielone niż w Irlandii. Oczy nie mogą się nacieszyć, a aparat nie jest w stanie pokazać jak dobra była nasza decyzja. Teren zawsze będzie lepszy od asfaltów!. Co jakiś czas robimy postój na żubra, na parówkę, na bułkę. W końcu końców docieramy na Ligotę, zahaczająć jednną nogą o Tychy ;p . Miejsce, które kocham i zawsze będę. Powodów jest tak wiele, że nie ma co pisać. Postanawiamy, że wracamy do Zabrza rowerami, co kieruje nas w stronę ligockiego lasu. Tam tradycyjne małe ognisko, zerknięcie w mapkę i inna niż zwykle droga do domu. (dobrze, że mamy naxa, który drogę pamiętał z dzieciństwa).
Ruszamy, ponieważ słońce ma się ku dołowi. Trasa dość ciężka, bo podjazdy, bo dupa boli, bo w nogach już dużo kilosów. Bracik łapie ściane, więc robimy przerwę na snickersa. Jak mówi opakowanie JEDZIESZ DALEJ!!!, więc jedziemy. Szczęśliwi i zadowoleni docieramy do Zabrza. Już wtedy był to dla mnie najlepszy dzień w tym roku (przynajmniej do teraz jest), ale chcemy zakończyć go w sposób tradycyjny. Zakupy w Biedronce i ognisko na polach w okolicach niedokończonego szpitala. Jest kiełba, rogacze, chrupki i pieczywo. Po całym dniu na rowerze wszystko smakowało jak nigdy. Wracamy do domu po dwóch godzinach. Jesteśmy zmęczeni, najedzeni i opaleni ;). Jak się okazuje, stuknęła pierwsza setka w tym roku! Rewelacja!
Galeria zdjęć z epickiego dnia
3 stawy są okej :)
żur i mistrz drugiego planu Raptor:p
strażakiem zawsze chciałem być tzn. dalej chcę!
najcudowniejsza gleba w życiu, ciepła, miękka i sucha ;)
gdzieś pod Tychami
bo lubię podjazdy
z pozycji loda na amfi :)
leżanko na ligocie
działa!!! pojechaliśmy dalej
jechać ciągle jechać, w stronę słońca
strona słońca
damy jej na imię tradycja, to takie ładne imię
Gdyby przejazd przez Nikisz odbywał się o ludzkiej porze, to pojechalibyśmy sobie rowerami, a nie płacili brudnej i śmierdzącej pkp po 7,5zl :/ [sic!].
Pod teatrem masakra, jesteśmy jedynymi U60 :). Przygarniamy do siebie nowopoznanego Radka i uciekamy stamtąd jak szybko się da. Na Nikisz docieramy spokojnym tempem, zaliczając wcześniej różne ładne miejsca Katowic.
Zaczyna się przejazd, przejazd tragedia. Wolno, wolniej, a najlepiej, to zejść z roweru i sobie go prowadzić. Taki sposób jazdy preferują obecni. Nie daj, gdy pojawia się jakieś małe błotko czy kałuża - "ojej, opony sobie pobrudzęęęę". Dziękujemy wszystkim i udajemy się na początek peletonu. Tam samozwańczy władca, narzuca takie tempo, że starsze i młodsze osoby nie mają żadnych szans. Na szczęście my mamy :P. Po dwóch godzinach jazdy docieramy pod kościół, gdzie miał być bigos albo kiełbasy :). Oczywiście tylko w naszych głowach, no ale modliliśmy się o to całą drogę. W sumie tylko ten punkt imprezy nas skusił ;). No dobra, jeszcze Nikisz, bo byłem i widziałem pierwszy raz w życiu. Ładnie, polubiłem. Wracając, odbyt za przeproszeniem mam do wymiany, jak każdy z nas. Nic tak nie męczy i nie irytuje jak wolna jazda.
Zjadamy należny nam żur (jak się okazuje, mogliśmy nie jechać i nie zbierać pieczątek, bo i tak nikt nie sprawdza), odbieramy wodę butelkową i zaczynamy myśleć gdzie dalej.
Jesteśmy tak zrezygnowani, że nie ma mowy o żadnej Zagłębiowskiej Masie Krytycznej. Chociaż Raptor i Hose próbują nas przekonywać. Lubimy jeździć jak chcemy, gdzie chcemy i kiedy chcemy, a po Nikiszowej Trasie Rowerowej potrzeba nam wolnośći w zwiekszonej dawce.
Nax wyciąga mapę, pada na leśny freestyle. Żegnamy się ze wszystkimi i wbijamy w pierwszy lepszy las. W zamyśle mamy dotrzeć na Ligotę, ale do niej daleko. Zwiedzamy wszystkie zalesione dzielnice Katowic. Czasami nie mogę uwierzyć, że jestem w stolicy tego brudnego i toksycznego Śląska, który robi na prąd całej Polski. Piękne tereny, cudowne drzewa, śliczne stawy, trawy bardziej zielone niż w Irlandii. Oczy nie mogą się nacieszyć, a aparat nie jest w stanie pokazać jak dobra była nasza decyzja. Teren zawsze będzie lepszy od asfaltów!. Co jakiś czas robimy postój na żubra, na parówkę, na bułkę. W końcu końców docieramy na Ligotę, zahaczająć jednną nogą o Tychy ;p . Miejsce, które kocham i zawsze będę. Powodów jest tak wiele, że nie ma co pisać. Postanawiamy, że wracamy do Zabrza rowerami, co kieruje nas w stronę ligockiego lasu. Tam tradycyjne małe ognisko, zerknięcie w mapkę i inna niż zwykle droga do domu. (dobrze, że mamy naxa, który drogę pamiętał z dzieciństwa).
Ruszamy, ponieważ słońce ma się ku dołowi. Trasa dość ciężka, bo podjazdy, bo dupa boli, bo w nogach już dużo kilosów. Bracik łapie ściane, więc robimy przerwę na snickersa. Jak mówi opakowanie JEDZIESZ DALEJ!!!, więc jedziemy. Szczęśliwi i zadowoleni docieramy do Zabrza. Już wtedy był to dla mnie najlepszy dzień w tym roku (przynajmniej do teraz jest), ale chcemy zakończyć go w sposób tradycyjny. Zakupy w Biedronce i ognisko na polach w okolicach niedokończonego szpitala. Jest kiełba, rogacze, chrupki i pieczywo. Po całym dniu na rowerze wszystko smakowało jak nigdy. Wracamy do domu po dwóch godzinach. Jesteśmy zmęczeni, najedzeni i opaleni ;). Jak się okazuje, stuknęła pierwsza setka w tym roku! Rewelacja!
Galeria zdjęć z epickiego dnia
3 stawy są okej :)
żur i mistrz drugiego planu Raptor:p
strażakiem zawsze chciałem być tzn. dalej chcę!
najcudowniejsza gleba w życiu, ciepła, miękka i sucha ;)
gdzieś pod Tychami
bo lubię podjazdy
z pozycji loda na amfi :)
leżanko na ligocie
działa!!! pojechaliśmy dalej
jechać ciągle jechać, w stronę słońca
strona słońca
damy jej na imię tradycja, to takie ładne imię