Dzień nie potrafił, chociaż nie, to ja nie potrafiłem się zacząć ;p. Objaw bardzo normalny, gdy śpi się za długo. Było słonecznie, ale nie gorąco, w sam raz żeby coś porobić. Szkoda było marnować tak dobrą pogodę na rower, a tym bardziej na jeżdżenie bez celu.
O godzinie 14 postanawiam bryknąć się z bracikiem na Pławniowice. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy serwisowe w tym antyścianowce w postaci sznikersa, banana i jagodzianki i wyruszyliśmy w drogę. Dobra jazda z jeszcze lepszymi braterskimi zmianami. Ostatnio w nawyk weszło Michałowi robienie za sobą "próżni" ;), a przez brak licznika czasami nie zdaje sobie sprawy z tego jak ciśnie ;>. Myślę, że gdyby nie rzeźbienie przez Maciejów i budowę A1, to udałoby się w 1h zajechać na miejsce. Na pławkach więcej ratowników niż luda w wodzie, do której oczywiście nie weszliśmy. Podczas leżenia na trawie doszliśmy do wniosku, że to dobry dzień żeby pyknąć sobie setkę ;), tym bardziej, że kolega miał urodziny ;P. Po godzince leżenia niechętnie wrzucamy swoje ciała na rowery, ale tak to już jest, jak się dojechało, to trzeba wrócić. Droga nazot pomimo większej ilości podjazdów wykonana w tym samym tempie co wcześniej. Znów bracik sobie pozwala, w pewnym momencie daje mi taki tunel, że jedziemy 44km/h , a ja kręcę bez żadnego wysiłku :>, superaśna sprawa. Po powrocie w domowe okolice odwiedzamy solenizanta, oglądamy zachód słońca, jedziemy na nietoperzowy staw, a na koniec spotykamy koksownie Jadzie :).
Pod domem uderza w nas piękna, depeszowa sto jedynka, co rysuje bananowe rogale na naszych dziobach :D. W nagrodę i całkiem przypadkiem dzień kończy się piwkiem w gronie znajomych. W ogóle cała trasa obfitowała w spotykanie ludzi, z którymi dawno się nie rozmawiało, co po zjedzeniu zupy kalafiorowej i pierogów z mięchem pozwolilo zasnąć w bardzo pozytywnym nastroju ;].
PS skoro depeszowa 101, to śpiewająco stwierdzę, że ciągle mi mało :P
O 14 zrobiło się tak ciemno, że musiałem pozapalać światła w domu i wyłączyć to co najcenniejsze, czyli komputra ;). Były obawy przed dzisiejszą masą, na szczęście po 30 minutach rozpogodziło się, a pani burza poszła robić rozpieprz gdzieś indziej.
Umówiony z naxem, znów odbyłem tradycyjne czekanie pod jego blokiem ;p po czym mogliśmy wyruszyć w stronę Gliwic. Bracik od samego początku rzucił dość duże tempo. Jechał bez licznika, więc nie wiedział, która godzina i ile mamy na cyferblacie. Zaczęliśmy się zmieniać dalej utrzymując narzuconą przez Michała prędkość. To w efekcie końcowym sprawiło, że na Placu Krakowskim byliśmy 13 minut przed czasem ;). Sprawiło także, że poczułem się bardzo słabo. Moja w tym wina, bo imprezowanie do 6 rano i jedzenie obiadu zaraz przed wyjściem połączone z gonitwą nie mogło dać niczego dobrego.
Przejazd bardzo senny, co chwilę ziewam i bardzo mi się dłuży. Jednak rozmowy i żywiołowe reakcje kierowców i przechodniów sprawiają, że robi się miło ;). To pierwsza tak mocno doceniona masa. Zapewne powodem jest trwające Tour de Pologne, kiedy to wszyscy jesteśmy kolarzami ;). Po masie udaliśmy się na afterowe ognisko na stadion XX-lecia, gdzie miała miejsce konsumpcja produktów lidlowych oraz podejrzanych gum od Aniki :p. O 21 wyruszyliśmy w drogę powrotną do Zabrza, aby zdążyć (udało się) przed kolejnym burzo-deszczem.
PS z uwagi na jadący za nami autobus nr 32 z kibolami w środku, trasa masy uległa lekkiej modyfikacji, co i tak nie pomogło i Górnik jak tradycja nakazuje przegrał 0:2 buahahahahahaha :))))).
Ustawiłem się z naxem na wizytację Katowickiego etapu Tour de Pologne. Oczywiście trzeba było czekać na gałgana przez co jeszcze przed wyjazdem dopadła nas ulewa. Jednak przygotowani na nią psychicznie i fizycznie ruszyliśmy w stronę końca Świata, gdzie ponoć mieli pojawić się kolarze ;).
Do Chorzowa włącznie jechaliśmy w deszczu miło chłodzącym nasze rozgrzane głowy i łydki. Tam na jednym z podjazdów nax wykonuje najbardziej profesjonalną glebę tego sezonu. Jedzie przede mną i w momencie, gdy przecina tory tramwajowe postanawia zamienić się w szynobike. Transformacja była krótka, ponieważ po chwili znów chciał stać się rowerem. Druga przemiana została okraszona iskrami, krwią i lakierem z ramy. Na szczęście pad był bardzo udany (nax zdolny do jazdy), więc po krótkim serwisie (odblokowanie kierownicy za pomocą kopa :P) i rozdaniu kilku autografów przerażonym klientom Żabki ruszyliśmy dalej ;).
W Katowicach tłumy, ulice poblokowane, chodniki zapełnione, więc za jazdę obieramy sobie z bratem torowisko, aby dostać się pod SCC. Do centrum dojeżdżamy przed czasem i na pierwszą miejścówkę obieramy rondo przy Korfantego. Tam pierwszy raz w życiu widzę peleton. Fajni kolorowi są i niestety szybcy! Śmignęli tak szybko, że nie zdążyłem się skupić chociaż na jednym rowerze :P. Na szczęście jeszcze 8 pętelek przed nimi, więc trochę okazji będzie. Co przejazd peletonu zmieniamy miejsce obserwacji, leci jedyny bidon tego dnia, niestety łapie go jakiś gościu ;(. Na wyjściu z ronda w stronę Sosnowca kilka razy udaję nam się jechać równolegle i prawie równo ;) z peletonem, super widok i uczucie! W końcu można popatrzeć na nich dłużej niż 2 sekundy i skupić się na konkretnych kolarzach ;p.
Gdy Tour dobiega końca obieramy kierunek Zabrze. Bez żadnych telemarków docieramy do domowego miasta, gdzie kończymy dzień z włochatymi kolegami z puszczy. Szkoda, że tylko jedno spotkanie z TdP, na szczęście nax nadrabia za nas. Mam nadzieję w przyszłym roku się poprawić.
PS niestety liczba zdobytych bidonów to okrąglutkie ZERO :(. Szkoda.
oczekiwanie na peleton
krwawo, narodowo, livestrongowo na Tour de Pologne
O 14, czyli po śniadaniu nastąpiła próba pogody. Aby jej dokonać udałem się na rower. Jako towarzysza podróży miałem ze sobą bracika ;). Od samego początku nastawiliśmy się na stawy.
Jako pierwsze ugościły nas stawy mikulczyckie, gdzie byliśmy dosłownie przejazdem , ponieważ z powodu dużej liczby łowiących nie było gdzie przycupnać. Dalej był nietoperzowy, nad którym spędziliśmy dobre 30min. Wiaterek miło wiał i chłodził oraz próbował zabić tworzonymi przez siebie falami pewną pszczółkę. Na szczęście dzielnie utrzymywała się na powierzchni wody dzięki czemu udało mi się po nią sięgnąć patolem. Następnie sprawdziliśmy nową, terenową trasę, która zaprowadziła nas na gajdzikowe górki, skąd udaliśmy się do Mikul. Tam na ulicy leśnej spotkanie ze strusiem pędziwiatrem i dalsze kręcenie w teren, tym razem do maciejowskiego lasu. Po ostatnich deszczach sporo błotka i sporo wody, jednak dało się przejechać bez darmowego SPA ;).
Dzień wyśmienity na robienie sportu, pogoda morska, jednak zbyt mała ilość powera w organiźmie nie pozwalała na szaleństwa, ataki na podjazdach i dłuższe jeżdżenie. Po dwóch godzinach nastąpił powrót do bazy, na odbudowywanie zaplecza energetycznego.
nietoperzowy w końcu odsłonił brzegi
panoramka z gołym torsem człowieka pijącego wodę
uratowana majka, w podzięce pozwoliła sobie zrobić zdjęcie i nie dziabała
bracik stwierdził, że drzewo jak z Władcy Pierścieni. Nie widziałem, więc uwierzyłem
struś pędziwiatr prawdopodobnie złapany przez kojota :)