Wpisy archiwalne w kategorii

rowerowanie

Dystans całkowity:1805.50 km (w terenie 468.90 km; 25.97%)
Czas w ruchu:92:59
Średnia prędkość:19.42 km/h
Maksymalna prędkość:46.60 km/h
Suma podjazdów:2230 m
Liczba aktywności:44
Średnio na aktywność:41.03 km i 2h 06m
Więcej statystyk

Śląskie kurorty - Pławniowice

Niedziela, 30 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria rowerowanie
Niedziela.
Wita tym samym czym pożegnała sobota. Jest ciepło i słonecznie, ale także parno, lepko i duszno. To wzbudza pewne obawy co do przebiegu dalszej części dnia. Niestety icm guzdra się z nowymi pomiarami pogody i pokazuje sytuację sprzed 24 godzin, która średnio mnie interesuje. Chodzę po domu rozdarty, myśląc jechać czy nie jechać? W tv ma być wyścig F1, na dworze ma się burzyć, brat oświadcza, że dziś odpuszcza ze względu na GP, więc zostaje sam na polu bitwy. Brak motywacji zmienia minuty na zegarku o wiele szybciej niż co 60 sekund, zmienia również obrazki za oknem, słońca i nieba już nie ma. Wtedy z pomocą przychodzi panienka Karolina. Zostaję skrzyczany za pomocą krótkiej wiadomości tekstowej, co działa. Szybkie pakowanie łatek, łyżek, pompek, kurtki na ewentualny deszcz i wczorajszej piersi z kurczaka z bułką na ścianę, którą na pewno spotkam.

Dziś ostatni punkt imprezy, aby wypełnić master plan spod znaku Śląskich kurortów, jadę na Pławniowice. Pomimo tego, że jadę sam tempo wyścigowe mam dobre jak Robert Kubica w nowym teamie, nic mnie nie "zatrzymie" :). Jest strasznie gorąco, chociaż nade mną 100% zachmurzenie, a ja muszę oszczędzać wodę, bo mam ze sobą tylko jeden 0,5l bidon. Po drodze parę lekkich podjazdów, które nie sprawiają problemów, a więc średnia także pozostaje wysoka, oscylując wokół 28km/h. Pozdrawiając lewą łapką rowerzystów jadących w drugą stronę, zaczynam myśleć jak to będzie w drodze powrotnej. Po ich minach widziałem, że słowo łatwo nie spasuje :P. Trudno, martwić będę się później, problem mam inny. Jadąc się w przeciwnym kierunku niż bohater gry Diablo, a więc na zachód pakuję się w hmmm piekło? Przynajmniej taki napis widnieje na frontowej stronie chmur, które cały czas widzę przed sobą. Gdy docieram na Pławniowice na horyzoncie już się dzieje, jakby tam ostro lechy popijali (fuj! :P). Prawie udało się zrealizować plan, miało być 60 minut, a było 70. Na chwilę zapominam o wszystkim co teraz, myśląc o wszystkim co kiedyś. A na pławkach tego kiedyś było najwięcej i najintensywniej z wszystkich zbiorników wodnych Śląska. Namioty, przyczepy, brak kasy na jedzenie (podkreślam to ostatnie słowo! :P), masę nowych znajomości, łódki, 8st. C w sierpniu ahhhh moc!! Przystępuję do pstryknięcia kilku fotek i oświadczenia Światu, żem cały i żywy osiągnął cel. Wtedy też dostaję informację od Michała, że jest nowy pomiar, pisze o idącej na mnie burzy i słupkach sięgających 8mm/m2 :) (co da się zauważyć nieuzbrojonym okiem, ale i tak dzięki ;>). Utwierdza mnie także, że po raz kolejny rower lepszy niż GP Turcji :p. Postanawiam ścigać się z deszczem i nie dać się zmoczyć!

Muszę jechać w jakimś oknie pogodowym, bo nie pada, a przez chwilę zostaję trafiony promieniami słońca, gdy za mną czarno, a droga przede mną całą mokra :). Taki stan utrzymuje się przez kilka następnych kilometrów. Gdy już zaczyna na mnie konkretnie kapać postanawiam, zrobić asekuracyjną przerwę w przestrzeni ni to otwartej ni to zamkniętej - wiata, przystanek autobusowy. Tam posilam się jabłkiem, które już dawno mi tak nie smakowało i obserwuję kilka szos śmigających 2 razy szybciej niż ja. Fajnie, że nie uciekam sam :P. Dalsze wydarzenia uświadamiają mnie, że nie będzie łatwo, nie mam tu na myśli deszczu, a wzniesienia. Duże i krótkie, długie i małe i tak non stop. Dodatkowo jak na prawdziwego sportowca przystało, wiatr mam cały czas w oczy, nie ważne w którą ze stron Świata jadę :), a to nie pomaga. Pomaga brak deszczu i rześkość w powietrzu, oraz woda chłodząca mnie od strony ulicy, jezdni :P. Niestety brak znaczącego odpoczynku po dojechaniu na miejsce i szybka próba powrotu owocują ścianką jakiej już dawno nie miałem, pędzę aż 13km/h i szybciej nie mogę. Wtedy też mija mnie jakaś srebrna, wielka beema na szwabskich blatach. Pisk i huk podnoszą mi tętno na maksa. Dobrze, że było 30-sto centymetrowe pobocze, którym jechałem, bo kretyna na łuku tak wyrzuciło, że jadąc ulicą już bym nie pisał tego tekstu :/. Na moje te 160 na blacie miał jak nic. Na jakiś czas zmęczenie przechodzi co pozwala wrzucić piąty bieg. Po drodze wpadam także na poletko maków, które strasznie lubię. Postanawiam zerwać jednego z nadzieją dowiezienia go do domu. Na początku Wieszowy kolejny mur, którego nie da się przeskoczyć. Tym razem muszę się zatrzymać. Stoję niedaleko kościoła, gdzie akurat ludzie się odpustują. Standardowo dziwne spojrzenia na osobę zajadającą się kurczakiem i bułą. Po 10 minutach zaczynam czuć się lepiej i ruszam dalej pod górkę. O dziwo cały czas jestem suchy co zmienia się przy rozdzielni między Rokitnicą, a Grzybowicami. Burza, o której czytałem w smsie od brata połyka mnie na raz. Prawie nie widzę gdzie jadę, jednak są pewne plusy. Okazuje się, że deszczyk likwiduje efekt ściany całkowicie ;P. Fakt iż jestem cały mokry sprawia, że przestaje mi zależeć :P. To najlepszy stan na jazdę w takich warunkach. Nawet kierowcy omijają akweny wodne, w które ja z premedytacją wjeżdżam. Co sprawia, że staję się atrakcją Mikulczyc :)). Tempo wręcz wybitne, cały czas ponad 30km/h :). Pomimo dwóch basenów w butach docieram do domu szczęśliwy. Nie udało się dowieźć maka, ale udało się zrealizować plan.

W weekend moje nozdrza niczym u Jana Baptysty Grenouille zapełniły się milionem zapachów (zwłaszcza po deszczu), które przywołały ogrom obrazów z bliższej lub dalszej przeszłości. Na trasach spotkałem wiele miluchnych zwierzaków, były jaszczurki, jeże i zające. Zdałem sobie sprawę, że jeśli takie master plany mają się powtarzać, to będę musiał zaopatrzyć się w spodenki rowerowe z pieluchą :P. Niestety krocze po tylu kilometrach nie daję człowiekowi jechać. Muszę też pomyśleć nad zmianą pozycji, ponieważ podczas długich tras mam mrówki w prawej dłoni.

nie wiem czemu aparat nie zarejestrował napisu "PIEKŁO" ;)


na turka moja figurka :P


ogryzek i ostatni suchy bastion


tak serio to nie pod górkę, to baaaaaardzo długa prosta


jeszcze stoję, jak widać ledwo co ;)


piekność zniszczona przez burzę :(


makowa meridka


obraz nędzy i rozpaczy, czyli Ja! ;>

Śląskie kurorty - Chechło

Sobota, 29 maja 2010 · Komentarze(0)
Kategoria rowerowanie
Czego nie możesz zrobić dzisiaj zrób jutro, albo czego nie mogłeś zrobić wczoraj zrób dzisiaj, zależy gdzie kto siedzi i jak patrzy ;) - egal. Ważne, że determinacja do wykonania planu ogromna i postanowienia z dnia poprzedniego podtrzymane. Rankiem budzi mnie informacja o obecności na parku linowym, gdzie znów mam bawić się w małpkę. Fajno, tylko że burzy to porządek dnia, ponieważ o godzinie 13, chciałem być już co najmniej w drodze.

Na szczęście fiki miki na 10 metrach kończą się o w miarę poprawnej godzinie, co skłania do dalszej realizacji wyznaczonych celów. Mądrzejsi o kilka węzłów wracamy do domu, aby szybko skonsumować nasz przydział pokarmu na ten dzień, mnie czekało jeszcze łatanie dętki. Po kilku większych problemach jesteśmy gotowi do drogi. Udało się wyruszyć, gdy słońce jeszcze świeciło, a nawet grzało. Bogaci w energie, którą pozyskiwaliśmy z trawiących się z każdym kilometrem treści żołądkowych połykaliśmy kolejne proste, górki i dziurki. W pojedynkę jechałoby się zapewne o wiele trudniej. W dwie głowy, a cztery koła cięższe odcinki trasy przejeżdżaliśmy bez większego wzruszenia :P.

Po niecałej godzinie, znaleźliśmy się nad wodą, gdzie imprezowe życie aż wylewało się z okolicznych domków, namiotów, a nawet dwóch kajaków. Chechło jak to Chechło... brudne :) , co nie oznaczało niefotogeniczne. Uczyniliśmy, więc naszą powinność i udokumentowaliśmy się na tle kolejnego ze śląskich kurortów. Po raz kolejny masa wspomnień z niezliczonych wypadów w te okolice, zahaczających o czasy głęboko licealne. Jak stwierdziliśmy czasy, gdy wszystko było poprawne i działało jak należy i jak śpiewa pewien Pan czasy, które "nie powrócą". W tych rozmyślaniach towarzyszyły nam dwie pomarańczki, które brat przypadkiem zabrał z domu. Niebo w gębie, słodkość i duża sokość, to było to czego moje kubki smakowe potrzebowały w tym momencie :). Korzystając z chwili zamontowaliśmy na rowerach lampiony, co by nas dobrze widziano podczas drogi powrotnej. Były myśli, aby objechać Chechło dookoła i dopiero wracać, jednak nadchodzący chłodek spotęgowany dużą zawartością wody w powietrzu skierował nas na ciepłe asfalty.

Powrót ta samą trasą, ale jakby inną, bo bardziej z górki niż pod. Zaowocowało to większymi prędkościami, co z kolei sprowadziło nas szybciej w domowe okolice. Postanowiliśmy pożegnać dzień na sk8 parku, a więc na kopernickim rondzie skręciliśmy w lewo. Tam właśnie dopadła mnie ściana. Gdy w końcu opuściłem rondo Michał wjeżdżał już na ścieżkę rowerową przebiegającą pod papieskim krzyżem :>. Oprócz widoku zachodzącego słońca i panoramującego brata, mogłem także czekać na odzyskanie kilku sił, aby podjechać do domu, w którym padłem jak bóbr :).

78-ką na Zawiercie :)


bracia strach patrzą się na Ciebie! ;P


pomarańczowa merida


bądź cool i jedz pomarańczki, albo pij z pomarańczek soczek :P


romantycznie nad brzegiem


panorama chechłowa


panorama kopernicka

Śląskie kurorty - Czechowice

Piątek, 28 maja 2010 · Komentarze(4)
Kategoria rowerowanie
W piątkowy ranek w mózgownicy zrodził się master plan - odwiedzić wszystkie miejsca, które w jakiś sposób zmuszają połączenia nerwowe w głowie do otwierania szufladki z napisem "sentyment". Z uwagi na to, że miejsca wielce sentymentalne mam z bratem wspólne, nie musiałem nawet przekonywać do towarzyszenia mi w drodze.

Postanowiliśmy zrezygnować z Katowickiej Masy Krytycznej i wyruszyć w trasę. Niestety coś nas podkusiło, żeby zaprosić trzeciego towarzysza podróży naxa. Zgodził się prosząc jedynie o trochę czasu na zamontowanie przedniej przerzutki. Dlaczego niestety? Ano dlatego, że chwilka zamieniła się w pełnoprawną godzinę zegarową, co zmusiło nas, do ruszenia w dwójkowym składzie. Szybki podjazd do Macieja, aby napełnić baki paliwem (oczywiście mowa tu o tradycyjnej wodzie za frajer :P) i dalsze oczekiwanie na naxa pod kąpieliskiem. Na szczęście postanowił w końcu podjąć męską decyzję i napisać, że jednak z nami nie jedzie, bo w naszej trasie za dużo asfaltów, na których uwaliłby dopiero co wylizanego fulla ;). Potrzebę miał inną, tereny, tereny, tereny, gdzie przecież wody, błota i innych składników odżywczych nie ma wcale, a wcale.

W końcu końców mogliśmy zacząć realizować projekt. Przez Maciejowski las, dotarliśmy do Szałszy, gdzie rozkoszowaliśmy oczy widokiem wolno biegających, pięknie zadbanych koni. Dalej na cel obraliśmy miejsce nr 1 , były nim Czechowice. Trasa prosta w znaczeniu kierunku, mniej prosta w znaczeniu nawierzchni. Dziwnym trafem ominęliśmy wjazd nad wodę i znaleźliśmy się na hałdzie, gdzie chciała nas rozpłaszczyć pewna duża, żółta ciężarówa z patykami ;p. Trochę zjazdów, trochę podjazdów i udało się podjechać do wody, gdzie komary mogły zacząć ucztę. Odpoczynek, nawodnienie, zjedzenie jednego maszketa. Dużo opowieści, dużo wspomnień, cudowne widoki i zapachów, to wszystko grało jednym dźwiękiem, którego nie dało się przestać słuchać. Przyciskiem OFF okazało się postanowienie nr 2 - jedziemy na Chechło.

W trakcie jazdy na Rokitnicę pojawiły się "ściany" tak u mnie, jak u bracika. Oczywiście ściany jedzeniowe, bo siły w nogach było aż nad. Podjechaliśmy, więc do noworokitnickiego Lidla, co by odpowiednio się uenergetycznić. Zakupiłem pieczywo białe w postaci bułczanów, zakupiłem mięcho w postaci parówek. Pewnie wyglądaliśmy jak zwięrzęta, siedząc na krawężniku z paszczami zatopionymi w pokarmie ;). Piszę pewnie, bo na to wskazywały spojrzenia osób przechodzących. Jedynie pewna mała dziewczynka się do nas uśmiechała, przynajmniej dla niej byliśmy śmieszni :), miłe to było hihihi. Po dzikiej i niepohamowanej konsumpcji, zdaliśmy sobie sprawę, że jest już o wiele za późno na Chechło. Dojechać dałoby się bez problemu, ale wrócić już niestety nie. Zwłaszcza, że nie wzięliśmy ze sobą lamp, a na 20:15 musieliśmy być w kinie, co by obejrzeć nową wersję zakapturzonego Robina (dzięki Karolina ;P). Tu właśnie tak na dobre wyszło, to "niestety" z początku tekstu. Czas stracony na początku nie pojawił się cudownie na końcu.

W tej sytuacji znaleźliśmy alternatywę tzw. Staw Nietoperzowy na Osiedlu Młodego Górnika. Migiem się na nim znaleźliśmy. Odpoczynek przy wodzie, w której dosłownie przy samym brzegu trzepotało się mnóstwo ryb. Dodatkowo słonko razy 2, ponieważ świeciło z góry i z dołu odbijając się od tafli wody. Grzało konkretnie mocno, chociaż było już późnawo. Następnie spotkało nas pierwsze pójście za potrzebą, co skierowało nas w pobliski lasek. Po zakończeniu czynności hopa na koło i szybko do domu, bo kino kino kino :). Co wtedy się dzieje? tak Pan Marcin, czyli Ja diagnozuję u siebie laćka, kapcia, papcia, panę, flaka, gumę. Opona numer tylna miała bube ;(. Czasu w chuuu... cholerę za mało, a więc o łataniu nie było mowy. Bracik rzuca we mnie wyrazem "POMPUJ!!!!" Trafił, no to pompuję, przecież nie chcę, żeby ktoś na mnie krzyczał ;). Dobrze, że było nas dwóch, mogliśmy rozłożyć siły. Pompowałem i jechałem, stop, znów pompowanie i znów jechanie. Cały czas na stojąco, co oznacza bardzo męcząco (chciałem odciążyć tył). Taki scenariusz powtarzał się co 1 minutę. Po dwóch ostatnich pompowaniach, udało mi się osiągnąć 36km/h co pozwoliło mi dwa razy uciec bracikowi :).

Do domu dotarłem o 19:40, jedyne co chciałem zrobić to się zwy...rzy...miotować, dosłownie mdlałem. Ostatnie 8km dało mi bardziej popalić niż wcześniejsze 61. Doprowadziłem się do stanu oglądalności publicznej i obejrzałem filma, który był idealnym podsumowaniem tego dnia. Oczywiście żubrzyk też nim był! ;).

efekt lustra


nawadnianie meridki ;)


czechowice


parking


brat wykonuje takie tatuaże za darmo na sobie, za dopłatą na kimś ;)


panorama z czechowickiej hałdy


panorama Czechowic


pole tak samo długie jak szerokie


żniwa ;)


szczególną uwagę zwrócić należy na fakt iż produkt ten, parówkami wieprzowymi zwany posiada w sobie 83% wieprza, a więc ma wiekszość, czyli prawda :)


panoramiczny nietoperzowy


goło i wesoło, jak zawsze ;)


pierwsze pompowanie, niestety nie ostatnie Rrrrrr!

Rekonesans Gliwic

Sobota, 22 maja 2010 · Komentarze(2)
Kategoria rowerowanie
2 tygodnie minęły od mojego ostatniego wpięcia się w pedały. Powody ku temu różne, tu jakiś deszcz, tam jakieś igry, po nich jakaś powódź. Długa przerwa wynagrodzona została piękną pogodą i wiadomością, że klamkomanetki do bracikowej meridy są już do odebrania w gliwickim Bikeatelierze. Nagrodą była także nieudana próba umieszczenia bloku w pedale. Dzięki czemu kość piszczelowa dowiedziała się jak smakuje metal :) (boli już 5-ty dzień).

Spotkaliśmy się pod palantem, w którym nax kupował nowy licznik dla swojej nowej kobiety. Nie wiemy, jeszcze co będzie zliczał ;) miejmy tylko nadzieję, że będzie robił to prawidłowo, a jej alfons odprowadzi odpowiedni podatek ;P. Oczywiście skorzystałem z okazji i wskoczyłem na szosówke. Zgrozaaaaa!, kiera wąska, opony wąskie, pozycja co najmniej niebezpieczna :p tyle moich wrażeń. Po szybkim naxowo-partyzanckim montażu licznika przy użyciu kluczy i zapalniczki ruszyliśmy do Gliwic. Tym razem nax już nie walczył jak na fullu, ba w strusia się bawił i uciekał ;p. Lubię naszą trójką jeździć jakoś takoś dobrze się jedzie. W Gliwicach Michały odebrały co miały i udaliśmy się zobaczyć jakie zniszczenia poczyniła woda. Stadion X-lecia zamienił się w basen z trybunami co nie wróżyło dobrze dla mojego wydziału. Kłodnica dalej była wysoko na szczęście Wydział Inżynierii Środowiska i Energetyki zdołał uporać się z wodą i mogliśmy przemieszczać się po suchym asfalcie, na którym spotkaliśmy McArona z dziećmi ;).

Z nowymi danymi na temat stanu Gliwic udaliśmy się do domu. Trasa poprawna, raz nawet udało mi się dokonać zmiany i wcisnąć na przodek, bo chłopaki jakoś mnie nie wpuszczali ;). Może to i dobrze, bo po takiej przerwie czułem, że to nie był mój dzień. W końcu igry, to igry ;p.

parkowanie przy bikeatelier


bracik chciał zrobić kokardkę z łańcucha ;)


tu narazie jest boisko, ale będzie kąąąąą-pieeee-liiiii-skoooooo :P


double date ;)


Hala Maszyn Cieplnych, gdzie mieści się dyplomowana przeze mnie turbinka (stan z 18.05.2010r.)


a tu 4 dni później ;)

Ognisko lepsze niż GP Hiszpanii

Niedziela, 9 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria rowerowanie
Byłem dzielny, byłem wierny, byłem twardy. Tak było dzień wcześniej na integracyjnym ognisko-grillu, gdy proponowano mi wycieczkę do Chudowa, aby zobaczyć najstarszy polski rower. Z uporem głodnego dzika obstawałem przy wyścigu F1. W końcu jechał nasz Robert, a głowa moja mała wyposzczona była od Grand Prix (dla niewtajemniczonych, 3 tygodniowa przerwa w startach formuły). Zasiadłem dzielnie przy telewizorniku, odpalając również live timing z internieta. Miała być walka, miały być emocje, miało się dziać. Niestety nie działo się dosłownie nic, brat przysypiał w pozycji horyzontalnej, a mi przytomność zapewniała niewygodna, siedząca pozycja ;p. Wtedy to zadzwonił nax z zapytaniem jak tam sobie chłopaki radzą (on wybrał słuszną opcje tego dnia i pojechał od razu do Chudowa). Gdy zakończyłem swój lament świętokrzyski, nakazano mi się oprzątnąć i wyruszyć w stronę chudowskiej ceglanej ścianki, ponieważ na horyzoncie jawiło się ognisko.

Czym prędzej się pozbierałem i wyruszyłem do wesołej gromadki z dnia poprzedniego. Nax zgarnął mnie spod "zamku" i obraliśmy ogniskowy kierunek. Po drodze zahaczyłem o sklep, w którym przemiła Pani doskonale wiedziała co chcę kupić. Oczywiście śląską!! Myślę, że zdradził mnie kask i spdki :P. Jak dowiedziałem się chwilę później od naxa, przede mna wygłodzone stadko wykupiło prawie cały zapas kiełbasy ślaskiej :)). Bawiąc się w "złap błoto do buzi" dotarliśmy do miejsca ogniska. Szybkie przywitanie i od razu znaleziono nam zajęcie. Fojeru nie było, a my jako wytrawni rozpalacze meliśmy dać dowód naszych umiejętności :P. Drewna było o 3 razy za dużo, w dodatku było suche, więc po paru sekundach żywy ogień zmartwychwstał ;D. Pojedli, popyli, pogadali i przed zachodem pojechali. Wszyscy rozjechali się do domów, a my z naxem gasząc wcześniej (niemałe!!) ognisko udaliśmy się do mnie do domu przeżyć crysisowa inicjację ;) i podsumować kolejny udany dzień włochatym rogaczem.

Coraz bardziej zaczynają mi się podobać takie spontany, chyba nawet za bardzo, ale płakać nie będę. Dzięki wszystkim za uratownie niedzieli i aktywne wykorzystanie słonecznego popołudnia.

chudowska galeryjka nr 1
chudowska galeryjka nr 2
chudowska galeryjka nr 3

wykropkowani


rozpalacze w akcji


smażenie kiełbasów, każdy ma swój patent


do tej pory największe ognisko


utytłani błotkiem (niestety nie widać)

Gliwicka Masa Krytyczna (maj)

Piątek, 7 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria masy, rowerowanie
Sprowokowany telefonem, dzień zacząłem od drobnego rowerowania po Zabrzu. Dobrze, bo mogłem sprawdzić rower przed wyjazdem na masę do Gliwic. Było nowe ustawienie bloku, inna wysokść siodła, nowy kolor amora no i w końcu licznik!! (Tak, teraz bede statsiarzem ;))). Była też merida cross kolegi, która potrzebowała pomocy hamulcowej. Po szybkim serwisie 28" koła odwdzięczały sie błyskawicznymi ucieczkami na prostych asfaltach :P. Nowe ustawienia zostały zaakcpetowane, nawet amor zaczął działać lepiej niż kiedykolwiek :). Uradowany wróciłem do domu.

Podczas wiosłowania łyżką w fasolowej nawiedził mnie nax i cusek. Napili się, narobili rumoru, pozwolili zjeść banana i kazali sie ubierać. 15 minut później w naxowym domku dokonała się metamorfoza na styl "a la po maturze" ;)) (niestety nie mieliśmy czerwonych stringów). Nawet rowery otrzymały swoje maskotki na szczęście. Był naxowy tygrysek, był cuskowy lemurek, noo i mój łosiopies.

Do Gliwic pojechaliśmy zwartą kolumną z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Na miejscu odbyło się losowanie kasku, który wygrała nowopoznana pani Ania. (My to wiedzieliśmy, Ona to wiedziała, więc po co to losowanie? ;P ;) hie hie hie). Pierwszy raz dołączył do nas Maciek z Sandersem. Ubrani w fajowe, wielkie, niebieskie kaski stali się atrakcją majowej masy :). Odwiedziliśmy także Dom Dziecka, na który już po raz drugi zbieraliśmy pieniądze. Fajnie, dzieciaki miały radochę widząc ponad 100 kolorowych rowerów. Jeden nawet chciał przywłaszczyć sobie naxowego trygryska (nax! szkoda wielka jak niedźwiedzica na niebie, że mu go nie dałes ;(( ) Co jeszcze zwróciło moją uwagę? Duża ilośc aparatów, pstrykali, kręcili i mam nadzieje, że do sieci wszystko wrzucili. Ilość kobiet, jakoś wydało mi się, że było więcej niż zawsze, ale może się mylę. Szkoda, że nie udało się pobić rekordu ilości osób z przed roku. W ogóle, właśnie zdałem sobie sprawę, że była to moja 12 masa krytyczna, a więc swój mały jubileusz miałem wczoraj. Dobrze, że ubrałem koszulę i krawat :).

Po masie miały miejsce rozmowy dotyczące sobotniego ogniska integracyjnego. Mam nadzieję, że frekwencja dopisze, bo pogoda na pewno nie. Będzie padać ;P.

linki do galerii zdjęć:
-naxowa galeria
-masowa galeria
-goofowa galeria

film z majowej masy krytycznej - POLECAM!


a la matura :)


niebieskie kachole


masończycy


jest okej

Biskupicka hałda

Środa, 28 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o rower :P. Nie wiem, czy to poprawne powiedzenie, ale w moim przypadku się sprawdza. Jest sobie środa, jest sobie późnawo i jest sobie nax, który tym razem zaczepia nas na rowerowanie. Jedziemy do Biskupic zbadać kolejną hałdę w naszej okolicy.

Jak się okazuję, podobnie jak hałda sośnicowa ta również zmieniła swoje oblicze. Tym razem da się już po niej jechać rowerem. Co nie nie znaczy, że nie da się na niej glebnąć. Zresztą czym byłby trip rowerowy bez mojej gleby? No niczym, w ogole by go nie było :). (w sumie GLEBA to całkiem klawa ksywka, pomyśle nad nią przy kolejnej). Po oględzinach hałdy udajemy się pod dom Marka, który dał się namówić na małe rowerowanie. Marek należący do PWZ przestrzega pewnych reguł, co popycha go do zaczepki słownej w naszym kierunku "mam żurba w plecaku!". Z początku powiedziałem nie, ale gdy nax wyskoczył z ABC z bananem na gębie i cyferkami w oczach "1,95zł" uległem. Uległem bom podatny na tego typu zaczepki. Nie mogłem tez nadwyrężać zaufania przyjaciół. Z żuberkiem w rękach, podziwialiśmy koksownie Jadwigę w promieniach zachodzącego słońca. Po czym oświetleni niczym świąteczna ciężarówka coca coli wróciliśmy do centrum.

widok z hałdy na Biskupice


nasz kolor czarno-czerwony


czarno-zółty? eeeeee :P


chciałem ich na tle koparki ;)


2 predators 1 human

Week end, czyli niedziela

Niedziela, 25 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria rowerowanie
Na początek postanowienie.
Muszę zacząć dodawać wpisy regularnie, bo szczegóły parują z czaszki.

Po dość intesywnym tygodniu, nadeszła niedziela. Ponoć w niedziele się wypoczywa po stworzeniu Świata i takich tam, więc nie mogłem tego zwyczaju zlekceważyć. (Chociaż bez bicia przyznam, że odpoczywam w soboty, a w niedziele sprzątam :P). Dzięki uprzejmości ICM w planie było ognisko. Były próby zwerbowania większej ilości rowerów, niestety nieudane. Standardowo była święta trójka: bracik, nax i ja. Na miejsce rozpałki wybraliśmy hałdę. Plecaki były pełne prowiantu po dniu wcześniejszym, gdy zmęczenie i chłód nie pozwoliły zjeść wszystkiego :). Do sklepu pojechaliśmy tylko po żubrasy, a potem od razu w Park Rodzinne Bieganie (skąd ta nazwa? :P).

Szybki rekonesans, znalezienie miejsca, pozbieranie chrustu i zabezpieczenie ogniska kamykami. Słowem jednym mówiąc porządność. To już nasze piąte ognisko, jak sie okazuje najbardziej profesionalne. W jego skład wchodzi: kiełbasa i pieczywo razy dużo, keczup, musztarda razy jeden, patyk razy trzy, ipod razy jeden, głośnik razy dwa, aparat HD razy jeden, kamyk razy kilka, osoba razy trzy, rower razy trzy, kudłacz razy 6, woda(1 litr) razy 5 no i wianek razy jeden :).

Galeria ogniskowych fotencji

skrytożercy odnajdują idealne miejsce


nasz patent, bezobsługowe robienie kiełbasy


mistrz marcin yoda


"...nie zgaśnie choćbyś chciał" Natalka Kukulska

Pierwsza setka

Sobota, 24 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Kategoria rowerowanie
6:30 rano, dzień sobotą zwany. Udało się wstać, udało się nawet coś zjeść. Mało, bo mało, ale zawsze coś ;). Ubieramy się lekko czytaj na krótko, bo przecież ma być ciepło tzn. ma być gorąco!!! Jedziemy na dworzec pkp, szok!!! Zimno, bo słońce jeszcze nie grzało. Dodatkowo mamy przed sobą zjazd, więc jeszcze bardziej daje po rajtuzach. Pod kasami dołącza nax, kupujemy bilety i wio. Na peronie flirtującym spojrzeniem zaczepia nas pociąg. Miło, ale akurat wtedy mogli puścić zwykłego kibla, bo miejsc na rowery okrągłe zero, a ludzi jakby więcej niż zwykle.
Gdyby przejazd przez Nikisz odbywał się o ludzkiej porze, to pojechalibyśmy sobie rowerami, a nie płacili brudnej i śmierdzącej pkp po 7,5zl :/ [sic!].

Pod teatrem masakra, jesteśmy jedynymi U60 :). Przygarniamy do siebie nowopoznanego Radka i uciekamy stamtąd jak szybko się da. Na Nikisz docieramy spokojnym tempem, zaliczając wcześniej różne ładne miejsca Katowic.
Zaczyna się przejazd, przejazd tragedia. Wolno, wolniej, a najlepiej, to zejść z roweru i sobie go prowadzić. Taki sposób jazdy preferują obecni. Nie daj, gdy pojawia się jakieś małe błotko czy kałuża - "ojej, opony sobie pobrudzęęęę". Dziękujemy wszystkim i udajemy się na początek peletonu. Tam samozwańczy władca, narzuca takie tempo, że starsze i młodsze osoby nie mają żadnych szans. Na szczęście my mamy :P. Po dwóch godzinach jazdy docieramy pod kościół, gdzie miał być bigos albo kiełbasy :). Oczywiście tylko w naszych głowach, no ale modliliśmy się o to całą drogę. W sumie tylko ten punkt imprezy nas skusił ;). No dobra, jeszcze Nikisz, bo byłem i widziałem pierwszy raz w życiu. Ładnie, polubiłem. Wracając, odbyt za przeproszeniem mam do wymiany, jak każdy z nas. Nic tak nie męczy i nie irytuje jak wolna jazda.
Zjadamy należny nam żur (jak się okazuje, mogliśmy nie jechać i nie zbierać pieczątek, bo i tak nikt nie sprawdza), odbieramy wodę butelkową i zaczynamy myśleć gdzie dalej.
Jesteśmy tak zrezygnowani, że nie ma mowy o żadnej Zagłębiowskiej Masie Krytycznej. Chociaż Raptor i Hose próbują nas przekonywać. Lubimy jeździć jak chcemy, gdzie chcemy i kiedy chcemy, a po Nikiszowej Trasie Rowerowej potrzeba nam wolnośći w zwiekszonej dawce.

Nax wyciąga mapę, pada na leśny freestyle. Żegnamy się ze wszystkimi i wbijamy w pierwszy lepszy las. W zamyśle mamy dotrzeć na Ligotę, ale do niej daleko. Zwiedzamy wszystkie zalesione dzielnice Katowic. Czasami nie mogę uwierzyć, że jestem w stolicy tego brudnego i toksycznego Śląska, który robi na prąd całej Polski. Piękne tereny, cudowne drzewa, śliczne stawy, trawy bardziej zielone niż w Irlandii. Oczy nie mogą się nacieszyć, a aparat nie jest w stanie pokazać jak dobra była nasza decyzja. Teren zawsze będzie lepszy od asfaltów!. Co jakiś czas robimy postój na żubra, na parówkę, na bułkę. W końcu końców docieramy na Ligotę, zahaczająć jednną nogą o Tychy ;p . Miejsce, które kocham i zawsze będę. Powodów jest tak wiele, że nie ma co pisać. Postanawiamy, że wracamy do Zabrza rowerami, co kieruje nas w stronę ligockiego lasu. Tam tradycyjne małe ognisko, zerknięcie w mapkę i inna niż zwykle droga do domu. (dobrze, że mamy naxa, który drogę pamiętał z dzieciństwa).

Ruszamy, ponieważ słońce ma się ku dołowi. Trasa dość ciężka, bo podjazdy, bo dupa boli, bo w nogach już dużo kilosów. Bracik łapie ściane, więc robimy przerwę na snickersa. Jak mówi opakowanie JEDZIESZ DALEJ!!!, więc jedziemy. Szczęśliwi i zadowoleni docieramy do Zabrza. Już wtedy był to dla mnie najlepszy dzień w tym roku (przynajmniej do teraz jest), ale chcemy zakończyć go w sposób tradycyjny. Zakupy w Biedronce i ognisko na polach w okolicach niedokończonego szpitala. Jest kiełba, rogacze, chrupki i pieczywo. Po całym dniu na rowerze wszystko smakowało jak nigdy. Wracamy do domu po dwóch godzinach. Jesteśmy zmęczeni, najedzeni i opaleni ;). Jak się okazuje, stuknęła pierwsza setka w tym roku! Rewelacja!

Galeria zdjęć z epickiego dnia

3 stawy są okej :)


żur i mistrz drugiego planu Raptor:p


strażakiem zawsze chciałem być tzn. dalej chcę!


najcudowniejsza gleba w życiu, ciepła, miękka i sucha ;)


gdzieś pod Tychami


bo lubię podjazdy


z pozycji loda na amfi :)


leżanko na ligocie


działa!!! pojechaliśmy dalej


jechać ciągle jechać, w stronę słońca


strona słońca


damy jej na imię tradycja, to takie ładne imię

Piątek, tygodnia koniec i początek

Piątek, 23 kwietnia 2010 · Komentarze(4)
Kategoria rowerowanie
Nastał piątek, spoglądając za okno z nieba wyczytuję jedno słowo... WYJDŹ!!! Nie chcąc popełnić grzechu ciężkiego zaczynam planować ten ostatni, pierwszy dzień. Przypominam sobie o niezrealizowanym od ponad roku celu, którym jest las miechowicki za os. Helenka. Niby blisko, ale jakoś zawsze umykał on rowerowemu oku. Zbieram siły i rzucam pomysłem w brata, w końcu od tego ma się brata, żeby w niego ciskać różnymi rzeczami ;). Szybka akceptacja i pełna mobilizacja, jedziemy!

Trasa pędzi, zwalnia, skręca, zawraca. Niestety ma pecha, planujemy ją w trakcie. Fruniemy przez Mikulczyce, maciejowski las, Czekanów, Szałszę, Świętoszowice, Grzybowice i Rokitnice. Tam wjeżdamy w las, gdzie ostatnio wpadliśmy na krowo-dzika. Droga, jeśli ziemię potraktowaną traktorami i hektolitrami wody można nazwać drogą wiedzie w stronę Helenki. Tereny dobrze znane i lubiane, więc bez problemu przebijamy się przez nią ;), aby wjechać w obrany cel. Już na samym poczatku atakują nas 2 ostre podjazdy, jeden po drugim. Lubię, co nie powstrzymało mnie przed rzuceniem paroma kawałkami mięsa w nieskończoność :]. Las miechowicki wciąga, jeździmy każdą możliwą ścieżką, Są podjazdy, są zjazdy, są jeziorka, są bajorka i jest klops! ;P. W pewnym momencie gubimy się, jak to ktoś kiedyś mowił/śpiewał "nie ma niczego", a lepiej (imho poprawnie! :P) jest nic, albo nie ma wszystkiego :). Są drzewa, są krzaczory, są rzeczki, ale one nie prowadzą do cywilizacji, nie da się po nich jechać. Prowadzimy rowery, przedzierając się przez leśną gęstwine. Po około 15 minutach znajdujemy ścieżkę, dosiadamy bajki i obieramy kierunek zachodni. Jednak słońce bywa pomocne nie tylko podczasz opalania.

Z uwagi, że rano przyszedł lakier na amorka, muszę odebrać od naxa moje rurki połączone podkową. Za radą pana Cugowskiego wrzucamy piąty bieg, aby zdążyć przed wyjazdem naxa na Bytomska Masę Krytyczną. Udaje się, weseli odprowadzamy go na miejsce spotkania z zachodnią kolumna. Na skrzyżowaniu Wolności i De Gola (nie chciało mi się pisać ;P) dołącza klimek. Chłopaki próbują namówić nas na Bytom. Stety, niestety nie jesteśmy w stanie, nawet gdybyśmy chcieli. Żołądki puste, ciuchów brak oraz inny plan na piątek mówią za nas "NIE". Trochę szkoda, bo ekipa z Gliwic okazuje się ogromna , chętnie pojechałoby się taka bandą. Nasz plan był inny, wykorzystaliśmy na maxa to co oferował dzień. Jeździliśmy jak, gdzie i kiedy chcieliśmy, a nie jak pan na literkę n, który spedził cały przed i trochę popołudnia w domu, aby wieczernikiem pojeździć po asfaltach (bez skojarzeń, chyba, że o czymś nie wiem ;p).

Powrót do domu, regeneracja i malowanie amora, o czym więcej kiedyś.
Potem sen, ponieważ jutro mega dzień, ale ciiiiiiiiiii, bo jeszcze o tym nie wiem ;).

strumyczydło


szczury z hipermarketu


staw helenkowski


co znami będzie, gdy spotkamy się na zakręcie?


postój widokowy


droga nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd ;)


dwóch co na masę pojechało i jeden co był w tych okolicach wcześniej